Blog

Blog

GWATEMALA – jak rozgniewałem wulkan Fuego 3763m

Zabije mnie ta erupcja wulkanu Fuego czy nie?
Wieczorem, w nocy, o poranku, obserwowałem erupcje Fuego ze skraju krateru Acatenango. Nadszedł czas na podejście bliżej tego pierwszego. Pogoda świetna, a poprzedni dzień tego nie zwiastował. Raczej obawiałem się gęstych chmur na wierzchołkach, które przyszły w końcu, ale w połowie dnia. Zejście do przełęczy pomiędzy wulkanami zajęło 45 minut, wysokość 3315m, a stratowałem z 3960m. Niezbyt gęsty las, skałki, żleby. Nie miałem większych trudności. Na przełęczy zauważyłem ścieżkę, która biegnie w moim kierunku. Dobrze, zaoszczędzę trochę czasu.

Tzw. punkt widokowy w masywie Fuego pojawił się podczas przeglądania map Google Earth. W interencie znalazłem też zdjęcia z tego miejsca. Tak się fajnie złożyło, że od strony Acatenango, ramię Fuego posiadało odchodzące od krateru spłaszczenia. Najniżej położone, największe z nich, oddzielone małą przełączką od wulkanu, "zagospodarowano" jako punkt widokowy. Nie chodzą tam turyści, bo niby nie wolno, niebezpiecznie. Ale miłośnicy adrenaliny pojawiają się tam. Z Acatenango przełęcz między wulkanami wydawała się bliżej. W praktyce spory odcinek do pokonania. Na punkcie widokowym GPS pokazywał 3595m, ale nie skalibrował się dobrze, bo trzymałem go w kieszeni. Według map satelitarnych jest tutaj 3580-85m.

Jestem do bólu pragmatyczny i twardo stąpam po ziemi. Może dlatego niektórzy nazywają mnie cyborgiem? Aczkolwiek słyszałem również o innych powodach. Zdarzają się jednak w moim życiu sytuacje, których do końca nie umiem wyjaśnić. Tyle razy cudem uniknąłem śmierci, że trudno nazwać to tylko szczęściem. Na Fuego też zdarzyło się coś, nie do końca dla mnie wytłumaczalnego. Choć przyjąłem wersję – że to tylko ciekawy zbieg okoliczności. Zawsze tak robię.

Fuego rano uspokoił się. Wcale mnie to nie cieszyło. Sympatycznie oglądało się erupcje. Ale z drugiej strony pojawiła się myśl, że może dzięki temu bliżej mnie dopuści do siebie. Znajdując się na przełęczy między nim a Acatenango doszło do dużej erupcji. Ucieszyłem się. Nie przyszło mi do głowy, że to być może wskazówka, ostrzeżenie. Gdy dotarłem na tzw. punkt widokowy było spokojnie. Pomyślałem, może wejdę na jeszcze jedno małe wybrzuszenie, całkiem blisko wierzchołka z kraterem. W sypkim rumoszu skalnym, po bokach widząc bomby wulkaniczne piąłem się do góry. Żadna czerwona lampka przed oczami się nie zapaliła - jak zwykle. Widziałem, że nad kraterem unoszą się i opadają do niego kawałki lawy. Kusiło podejść jeszcze wyżej. Szybkim marszem ruszyłem ostro do góry i w tym momencie doszło do potężnej erupcji. Nawet nie zdążyłem na nią dobrze spojrzeć, bo z mózgu dostałem krytyczny komunikat – uciekaj! Rzuciłem aparaty fotograficzne i jak wariat zacząłem biec w dół. Myślę, że w tamtej chwili nawet Usain Bolt mógł ze mną przegrać. Słyszałem jak kawałki lawy uderzają za mną o ziemię, po chwili niektóre zaczęły się turlać obok mnie. Sytuacja się uspokoiła, nic mi się nie stało. To było drugie, mocne ostrzeżenie. Jakby Fuego chciało mi powiedzieć, przesadziłeś. Nie pozwolę zrobić tobie ani kroku dalej. A jak spróbujesz jeszcze raz – zabiję. Chyba że była to śmiertelna zasadzka, z której się wyrwałem.

Gdyby nie pozostawione aparaty fotograficzne, z kartami pamięci, nie wiem czy bym znowu ruszył do góry? W moim przekonaniu nie miałem wyjścia. Musiałem to zrobić. Wróciłem po nie. Gdy wisiały na szyi, zszedłem kilka metrów zatrzymując się na malutkim wypłaszczeniu, ostatnim przed kraterem. Nie miałem wątpliwości, że próba pójścia wyżej to samobójstwo, a samobójcą nie jestem. Po prawdzie, miejsce w którym stałem nie było wiele bezpieczniejsze. Kask na głowie nie uratowałby mnie.

Nastąpiły dwie mniejsze erupcje w krótkim odstępie czasu. Widziałem jak rój lawy wylatuje z krateru, ale fragmenty najbliżej mniej spadały 10-15 metrów. A dzięki temu, że stałem na wypłaszczeniu turlały się na dół po obu jego stronach. Lecz przede wszystkim bardziej na północ, czyli po mojej prawej patrząc na wulkan.

Wybuch, który mnie zmusił do ucieczki, uświadomił, że bardziej niż na rejestracji erupcji muszę skupić się na własnym życiu. I nie spuszczać wierzchołka z oka, a zdjęcia jeśli już, robić trochę na oślep. Jakieś wyjdzie. Kolejny mocniejszy wybuch zastał mnie jednak nieprzygotowanego do ucieczki.Mogłem tylko odprowadzić wzrokiem, jak kilka kawałków lawy spadło 2-3 metry ode mnie. Wiedziałem w tamtej chwili, że muszę zabrać zabawki i się ewakuować. Bo czwartego ostrzeżenia nie będzie. I wtedy nastąpił ogromny grzmot. Przez ułamek sekundy widziałem ile kawałków lawy z wielką siłą wyleciało z krateru i jak duży słup popiołu i gazów rósł nad wulkanem. Takiej erupcji na Fuego wcześniej nie zaobserwowałem. Biegiem ruszyłem w dół. Kątem oka obserwowałem jak lawa uderza w miejsce, w którym chwilę wcześniej stałem, turla się obok mnie. Biegłem z całych sił.

Zatrzymałem się dopiero przed tzw. punktem widokowym. Gdy to uczyniłem, doszło do kolejnego dużego wybuchu. A jako, że wiatr w ostatnim kwadransie trochę się zmienił, część lawy znowu spadła na wypłaszczenie, na którym byłem przed chwilą. Nie miałem wątpliwości, trzeba opuścić partie szczytowe Fuego. Zresztą z dołu ku górze wędrowało dużo chmur. Znowu uratowało mnie kilka sekund i komunikat z mózgu, który kazał uciekać bez najmniejszej chwili zawahania.

Zaskoczyła mnie częstotliwość wybuchów i ich skala. Od wieczoru dnia poprzedniego nic takiego nie miało miejsca. Zanotowałem nawet godzinną przerwę między wybuchami. Chociaż ten punkt widokowy, gdy erupcje nie są duże, jest w miarę bezpieczny. I chciałem jeszcze na nim pozostać. Ale kolejna wiadomość z mojego centrum dowodzenia brzmiała, ani chwili dłużej, schodź na dół. Instynkt mnie jeszcze nigdy nie zawiódł, zawsze go słucham. Uratował mi nieraz życie. Bez wahania ruszyłem w dół. Fuego było już praktycznie w chmurach. Po dwóch minutach doszło do największej erupcji podczas mojego pobytu w rejonie wulkanu. Zabolały mnie uszy od huku, poczułem niewielką falę uderzeniową. Gorącą. Ziemia się zatrzęsła. I zdałem sobie sprawę, że kawałki lawy uderzyły w punkt widokowy. Przez chmury przedarła się ogromna czarna chmura. Zbocze też zadymione, pełne turlających się kawałków lawy. Przyśpieszyłem. Coś dziwnego się działo.

Gdy znowu znalazłem się na przełęczy między wulkanami, kolejny ogromny wybuch wstrząsnął okolicą, ale Fuego tonęło w chmurach. Słychać było jak duże kawałki lawy uderzają o ziemię, hałas turlania. Dziesięć minut później, gdy wspinałem się z powrotem na Acatenango miała jeszcze jedna bardzo mocna erupcja. A potem wulkan się uspokoił. Przez najbliższe dwie godziny miał miejsce tylko jeden grzmot, słabszy od wcześniejszych. Pewnie doszło również do jakichś małych erupcji w tym czasie, ale przez chmury nie było ich widać.

I jak po takiej przygodzie wyjaśnić to wszystko, poukładać sobie w głowie? Dlaczego Fuego stało się tak groźne, gdy do niego się zbliżyłem? Dlaczego uspokoiło się, gdy odszedłem? Akurat w tym momencie? Choć wszystko ma jakieś logiczne wytłumaczenie, to te pytania nadal siedzą w mojej głowie. Próbuję je przetrawić, znaleźć wyjaśnienie, uwierzyć w przypadek, ale całkowicie mi się to nie udaje. Nie pierwszy raz. Po kilkunastu latach wędrówek na wulkanach czuję z nimi bardzo bliską więź. Są jak moja rodzina. Czuję się wyjątkowo dobrze w ich towarzystwie. Zżyłem się z nimi. Mam poczucie, że znamy się nawzajem wyśmienicie. Nieraz wydawało mi się, że pozwalają mi na więcej, otwierają pewne drzwi do siebie, które zwykle są zamknięte. Ale gdy pojawiają się u mnie takie skojarzenia.Zaraz włącza się mój realizm, według którego nic nadprzyrodzonego nie istnieje. A ja jestem tylko bardziej zaawansowanym biologicznie tworem, który wskrzesiła natura, który natura też unicestwi – wcześniej lub później. I dalej nic absolutnie nie będzie. Świadomość istnienia skończy się wraz z moją śmiercią. Podoba mi się to rozwiązanie. Choć jeszcze bardziej spodobałaby mi się nieśmiertelność.

Po fragmencie bardziej opisowym, kilka danych i szczegółów technicznych. Ostatnie wypłaszczenie przed kraterem wg bardzo szybkiego pomiaru wynosiło 3678m n.p.m. z błędem do 14m, ale gdy GPS złapał więcej satelit zrobiło się 3693m z błędem do 4 metrów. Podobna sytuacja jak z punktem widokowym. Bardzo chciałem przekroczyć 3700m. I to się udało, mój podbieg, zakończony ucieczką, skończył się na 3705m n.p.m., w tym błąd pomiaru to 4-5m. Od najwyższego punktu krateru dzieliło mnie tylko 60 metrów różnicy poziomów, od najniższego jeszcze mniej. Stromy, krótki odcinek. Ale przy tej aktywności absolutnie nie do pokonania, bo nawet pomiędzy wybuchami z krateru wydobywały się kawałki lawy. Większość wpadała do środka, ale nie wszystkie. Gdybym zdecydował się iść dalej na pewno bym zginął. Po prawdzie, cudem nie zginąłem w miejscu do którego dotarłem.

O ile podejście z przełęczy na punkt widokowy powolnym tempem zajęło 40minut, o tyle zejście niecałe 30 minut. Natomiast powrotne wdrapanie się do krateru Acatenango 90minut. Wchodziłem inną trajektorią, nawet częściowo jakąś ścieżką. Podczas tego podejścia poczułem skalę wyeksploatowania organizmu na tej wyprawie. Szalone tempo, wielki wysiłek. Na wulkanach nie oszczędzałem się ani odrobinę, robiłem bardzo dobre czasy. W tym momencie to wszystko poczułem. I zdałem sobie sprawę, że kontuzje po wulkanie Poas nie zaleczyły się. Albo je odnowiłem uciekając z Fuego. Nie było kalkulacji zdrowotnych, tylko ile fabryka dała mocy, tak szybko zbiegałem w dół. Gdy emocje, adrenalina opadły, poczułem ból. Który towarzyszył mi przez prawie całą wyprawę. Na szczycie Acatenango nic nie było widać – chmury, wiatr, chłód. Zadanie wykonane, mogłem wracać do cywilizacji. I pomyśleć, że początkowo miałem udać się tutaj na komercyjną wycieczkę. Byłaby to największa głupota tej wyprawy. Na szczęście mój mózg jest mądrzejszy ode mnie i nie dopuścił do tego :).

Podczas mojego pobytu na wulkanach Acatenango i Fuego praktycznie cały czas byłem sam, a obawiałem się dużej ilości uczestników wycieczek turystycznych. Zimno i wiatr w partiach szczytowych skutecznie odstraszał. Gdy wędruję sobie przez pustkowia, gdzie jestem tylko ja i przyroda. Żadnej cywilizacji, żadnych strażników parkowych. Nie ma wtedy żadnych problemów. Wszystko jest proste. I tak lubię najbardziej.

Volcan de Fuego (Wulkan Ognia) – kilka informacji. Klasyczny stratowulkan. Podawana wysokość to 3763m, ale trzeba mieć świadomość, że erupcje mogły kilka metrów zabrać albo dołożyć. To bardzo aktywny wulkan, w ciągłej fazie erupcji. Lecz ostatnia duża erupcja (VEI 3) przed moim przyjazdem miała miejsce na początku maja 2017 roku. Występują na Fuego różne typy erupcji – strombolijskie, vulcanian (dominowały podczas mojego pobytu w masywie Fuego), pelean, piniańskie (więcej pisałem o nich dwa artykuły wcześniej: GWATEMALA – wulkan Pacaya 2580m – uwielbia pluć lawą).

Gdy poczytamy o początkach jego eksploracji pod koniec XIX wieku, zauważymy że niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Trzeba było starać się o pozwolenie od gubernatora. Osobiście na takie bezsensowne elementy jak pozwolenie czasu nie miałem (i tak nikt by go nie dał). Przewodnicy nie chcieli iść, bo się bali, albo byli za słabo przygotowani na taką eskapadę. Dlatego nawet do głowy nie przyszło mi z jakiegoś skorzystać. Zresztą nawet jak to czynię, zawsze służą mi jako drogowskazy pozwalające zaoszczędzić czas i sposób obejścia kwestii formalnoprawnych. To jest ich jedyna rola. Gdy pierwsi eksploratorzy (Francuzi, Brytyjczycy) mieli szansę wejść na wierzchołek, najczęściej pokonywała ich pogoda (chmury) lub błędy lokalnej ludności zatrudnionej do pomocy. No i oczywiście erupcje wulkaniczne.

Fuego czasami bywa spokojny przez pewien czas. Wtedy można by zaryzykować wejście nawet na wierzchołek. Nie miałem takiej możliwości, erupcje były silne o dużej częstotliwości. I tak zaszalałem podchodząc bardzo blisko. Nie zmartwiła mnie zapora postawiona przez Fuego. Z najbliższej odległości mogłem obserwować erupcje, dosłownie je poczuć, kawałki lawy spadały obok mnie. Wspaniałe przeżycie. W zupełności mi wystarczyło, że Pacaya dopuściła mnie na sam wierzchołek i żadnej krzywdy nie wyrządziła. Tutaj delektowałem się wybuchami. Lecz nadal mam nadzieję, że będę mógł kiedyś zobaczyć erupcję o sile VEI 6 lub 7 (indeks eksplozywności wulkanicznej). To byłoby dopiero widowisko. Niszczycielska siła wulkanu na gigantyczną skalę. Niestety erupcja superwulkanu za mojego życia nie nastąpi.

Na zdjęciach (14-15marca): różne odsłony wulkanu Fuego, z pod krateru i z Acatenango, z przełęczy pomiędzy wulkanami. Jak się przyglądam niektórym z nich - dziwi mnie bardzo, że nie zginąłem. To już któraś taka przygoda.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search