Blog

Blog

MEKSYK - CANCUN - kurort nad Morzem Karaibskim w krainie Majów

Belize City. Przyjechał autobus do Cancun. Liczba pasażerów wynosiła 14 osób, same białasy, bo drogie bilety. Dwóch meksykańskich kierowców nie mówiło wcale po angielsku, nikt w autobusie nie mówił płynnie po hiszpańsku. Dlatego od razu powstało zamieszanie. Większość osób wysiadała na trasie, w miejscach turystycznych. Kierowca tak gestykulował i używał słów w taki sposób, że zainteresowani zrozumieli, że to nie ich autobus. Zaczęli wysiadać i zabierać swoje bagaże. Kierowca zaczął ich łapać, dając jednak do zrozumienia, że to właściwy autobus. O co chodziło, nikt nie miał pojęcia? Gdy znowu komplet znalazł się w autobusie, nie nauczony doświadczeniem z przed kwadransa kierowca jeszcze raz rozpoczął wywód, z którego można było wywnioskować, że autobus nie zatrzyma się w miejscach pośrednich pomiędzy Belize City a Cancun. Ludzie zgłupieli, niektórzy się śmiali, zaczęli wysiadać z autobusu. Udali się do sklepiku, w którym przy okazji kupuje się bilety, by zapytać o co chodzi? Zamieszanie totalne. Kierowca biegał, próbował ludzi znowu zaprowadzić do autobusu. Najprostsze anglojęzyczne pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Niektórzy nieźle go opieprzyli, dobrze że tego nie rozumiał. Ale na opieprz zasłużył. W głupszy sposób sprawy rozegrać nie było można.

Ale to nie był koniec, a czas odjazdu dawno już minął. Kierowca poprosił nas wszystkich o wysiadkę. Trzeba było sporej wyobraźni, by zrozumieć, że chodzi mu o pogrupowanie bagaży według destynacji. Może o to mu wcześniej chodziło? Absurd polegał na tym, że w wielkim luku, wszystkie bagaże leżały obok siebie i nie miało żadnego znaczenia, gdzie kto wysiada. Każdy mógł w sekundę wyciągnąć swój bagaż. Ludzie nie wiedzieli o co chodzi, przesuwali swoje bagaże według niezrozumiałych sugestii kierowcy. W części do Cancun było sześć walizek plus mój plecak. Lecz do Cancun dojechałem jako jedyna osoba, taki paradoks.

Jedziemy. W autobusie był telewizor, więc kierowcy puszczali filmy. Wszystkie z hiszpańskim lektorem, bo Latynosi nie lubią czytać napisów. To że nikt z pasażerów nie zna hiszpańskiego, drobiazg. Choć można było ustawić napisy angielskie, panowie tego nie zrobili. A może nie potrafili? W końcu na autobusowym wyświetlaczu królował rok 2010, miesiąc, dzień i godzina również zupełnie nie pasowały.

Do dzisiaj „mam traumę” po oglądaniu filmów w hiszpańskojęzycznych autobusach. Podczas jednej z wypraw do Ameryki Południowej, w 2010 roku, byłem zmuszony do wielokrotnego oglądania filmu Avatar. Jako że podstawowym środkiem transportu był autobus i spędziłem w nich wiele godzin, łącznie – dni. Kilkanaście razy albo i więcej karano mnie nim, czasami dwa razy podczas jednego przejazdu. Kobiety płakały ze wzruszenia a ja błagałem w myślach, by mnie ktoś zastrzelił. Koszmarny, długi i nudny film.

Tym razem Avatara nie musiałem oglądać, ale coś równie okropnego. Jakiś film z mapetami. Drugi kierowca, który siedział przede mną był nim zachwycony. Nie odrywał oczu od ekranu i głośno się śmiał. A ja się zastanawiałem gdzie jestem? Ukryta kamera, zakład psychiatryczny na kółkach? Kolejny film z pirackiej płyty, które tutaj wszędzie można kupić, poważniejszy, z czasów drugiej wojny światowej, nie wzbudził najmniejszego zainteresowania u kierowcy. Przerzucił się na jakieś hiszpańskojęzyczne bzdury na smartfonie, jeszcze gorsze od mapetów. I uchachany był cały czas. Co roku powstają liczne filmy jak to ludzie zamieniają się z zombie i miałem właśnie takie odczucie. Koszmarnie antyintelektualna papka filmowo-telewizyjna robi z ludzi takich zombie. Oglądanie zabija szare komórki i później pojawia się wrażenie, że człowiek żyje wśród zastraszająco rozszerzającej się epidemii zamieniającej ludzi w bezmózgie stwory. Przerażająca świadomość.

Pozostali pasażerowie mieli zdaje się podobne odczucie. Skupiali się na wszystkim, tylko nie na oglądaniu filmów. Ale gdy kierowca przy mapetach wybuchał śmiechem, oni również. Tylko śmiali się z głupkowatego śmiechu kierowcy, który myślał, że cieszą się tak jak on zabawną sceną w mapetach. Też miałem niezły ubaw. Bardzo lubię obserwować z boku ludzi, świat. Jak się zachowują, co i jak mówią, wypatrywać nawet tych drobnych gestów, które tak dużo mówią o człowieku. Zawsze interesowała mnie psychologia i gdy jeszcze byłem czynnym prawnikiem, powtarzałem – prawnik musi być dobrym psychologiem. Umiejętność psychologicznego rozpracowywania ludzi przyniosła mi wiele sukcesów, także w sprawach beznadziejnych. Brakuje mi tego czasami. Ale bycia podróżnikiem „na pełen etat” nie da się połączyć z byciem prawnikiem nawet „na ćwierć etatu”.

Po poważnym filmie znowu na ekranie pojawiła się jakaś durna bajka, kierowca odłożył smartfon, skupił się na dużym ekranie. W międzyczasie kierowca fizycznie prowadzący autobus puścił sobie muzykę, takie lokalne disco-polo. Gdybym był zainteresowany filmem, nie słyszałbym lektora.

Granica Belize – Meksyk. Asfaltowo-betonowa bez lokalnych klimatów. Żadnych sprzedawców, sklepików. Jedynie kilka osób gotowych służyć za kantory. Prawdopodobnie granicy nie da się pokonać pieszo. Punkty graniczne dzielą 2-3 kilometry szerokimi i obetonowanymi drogami. Ale widziałem, że niektórzy pokonywali granicę taksówkami. Wpierw Belize. Tylko nasz autobus, ale odprawa trwała długo – bo to Belize i chillout, który w Europie nazywamy lenistwem albo brakiem wydajności. Belize turystów żegna efektownie – opłatą wyjazdową w wysokości 40 lokalnych dolarów albo 20 amerykańskich. I nie ważne czy w Belize byłeś pięć godzin czy tydzień. Od Panamy poszalał podobnie tylko jeden kraj – Nikaragua, pobierająca na wjeździe 14usd.

Rozumiem Belize. W kraju, w którym głównym celem mieszkańców jest nic nie robić, trzeba jakoś pozyskać pieniądze. Dla turystów to bolesne, dla Belize zbawienne. Ale tylko pozornie. Opinia, zgodna z prawdą, że kraj jest drogi i pobiera dużą opłatę na granicy, zniechęca wielu turystów do przyjazdu tutaj. Skoro mogą to samo zobaczyć za dużo mniejsze pieniądze w sąsiednich krajach, po co tutaj przyjeżdżać. Belize można pominąć. Gwatemala z Meksykiem ma granicę. Gdyby lokalne władze były mądre – zniosłyby tą opłatę albo drastycznie obniżyły. Dopilnowałyby, aby ceny noclegów, transportu, biletów wstępu nie były wysokie. Lepiej zorganizowały usługi turystyczne. Wtedy, w nagrodę, przyjechałoby tutaj wielu turystów, którzy zostawiliby sporo pieniędzy. A to diametralnie mogłoby poprawić ekonomię tego małego, ledwie 400-tysięcznego państwa. Póki co, krąży opinia w świecie, że Belize jest drogie i lepiej je omijać. I większość turystów przemierzających Amerykę Centralną tak właśnie robi. A ci co odwiedzili Belize, tak jak ja uważają, że nie ma tutaj po co przyjeżdżać ponownie. A do Meksyku czy Gwatemali, owszem.

Długo trwało zanim dotarłem do okienka, by móc uiścić 20usd i dostać pieczątkę do paszportu. Urzędnik miał permanentnie namalowane na twarzy jak mu się źle pracuje, jak tego nie chce, jak go to męczy. I nie miał mi wydać reszty z 100usd. Powiedział bym poszedł do wymieniacza walut. Zwariowałeś, nie muszę płacić jeśli nie masz mi wydać – powiedziałem. A potem może mam od nowa stanąć w kolejce? – pomyślałem sobie. Próbujemy swoich sił. Ja się nie ruszam, on nic nie robi. Nie minęła minuta, gdy zmiękł, poprosił jakąś koleżankę, która wzięła ode mnie 100 usd i poszła rozmienić.

Możemy jechać na wielką meksykańską granicę. Jest nas komplet, ale czy na pewno? Kierowca miał w zwyczaju 2-3 razy liczyć pasażerów. Raptem 14 osób. I miał z tym duże problemy. Policzył dwa razy i jedziemy, ale jest nas 12 osób. Krzyknęliśmy, że to jeszcze nie wszyscy. Poczekał.

Granica ogromnych rozmiarów, ale wybitnie pusta. Więc pójdzie szybko? Nie w Meksyku. Biurokracja i zła organizacja wydłużą wszystko.

Po stronie meksykańskiej pracownica służb granicznych na małym stoliku sprawdzała nasze podręczne bagaże. Dokładnie udawała pracę. I bardzo dobrze. Otwieraliśmy nasze plecaki, zaglądała i szliśmy dalej. Przy okazji pytała czy mamy jakieś produkty żywnościowe, bo przewóz jest zakazany. W praktyce było to marnowanie czasu, bo nic sprawdzić nie mogła, gdyby chciała to zrobić dokładnie, pół dnia byśmy tam spędzili. Bezsensowna praca, ale jak ktoś jej za to płaci, rozumiem że nie protestuje.

Musieliśmy też wypełnić formularze celne, idiotyczne i nikomu niepotrzebne. Ale niektóre państwa nie mogą się z nimi rozstać. Jeden z pasażerów miał już wypełniony i wydrukowany. Lecz inna pracownica granicy, gdy jej wręczał, zakwestionowała go. Po angielsku ni w ząb. Właściciel druku jej tłumaczył co na nim jest. Ona, że tutaj zaznaczył przekroczenie granicy samolotem, on jej pokazuje, że zaznaczył lądem. Ona, że samolotem. Kłócą się. Nie chce go puścić. Znika z tym formularzem, chodzi po pokojach. Potem na korytarzu zbiera się konsylium nad zupełnie nieistotnym świstkiem papieru. By po kwadransie człowieka puścić, mówiąc że wszystko jest w porządku. Z punktu widzenia obserwatora traci się jakikolwiek respekt przed takimi urzędnikami, bo w głowie pojawia się komunikat: co za debile, kto ich tu zatrudnił i tym podobne.

Dalej jeden z naszych kierowców powiedział byśmy weszli do autobusu. Zanim to się stało, drugi kierowca kazał nam zawrócić i zabrać bagaże. Wszystkie. Okazało się, że czeka nas rentgen. Niektórym kazano przejść z bagażem na bok, do dokładniejszej kontroli. Która wyglądała tak jak wcześniej. Gdy pracownicy zobaczyli po otwarciu plecaków, że nie da się ich skontrolować bez wypakowania, odpuścili. Nasz autobus podjechał. Wkładamy do luku bagaże, ale biegnie jeden z kierowców i każe wyciągać. Nikt nie rozumie o co chodzi, ale dobrze. Wyciągnęliśmy. Przez pięć minut nic się nie działo, po czym mogliśmy ponownie załadować bagaże. Idziemy do autobusu, wchodzimy. Drugi kierowca krzyczy, że nie wolno. Wychodzimy, śmiejemy się. Bo cała procedura kontroli i w Belize i w Meksyku była żałosna, a do tego nasi kierowcy koniecznie chcący wyjść na głupków. Po pięciu minutach, gdy się nic nie działo, możemy wejść do autobusu. Gdy usiedliśmy, kierowca nas znowu wyprasza. Ponieważ ponownie chce, byśmy ułożyli swoje bagaże według miejsca wysiadki. A ja ponownie napiszę, że było tyle miejsca iż każdy mógł te bagaże położyć obok siebie i łatwo później wyjąć. W końcu jesteśmy w Meksyku.

Gdy podczas jednego wysadzania pasażerów zapytałem kierowcę, czy mam chwilę by kupić wodę i coś do jedzenia. Usłyszałem, jasne, na luzie, mamy czas. Ale drugi kierowca kilka metrów dalej do mnie, gdzie idziesz, odjeżdżamy. Wracam z nim do autobusu, ale on nie wchodzi do niego, tylko idzie gdzieś dalej. No to pytam jeszcze raz tego samego kierowcy ile mamy czasu? Mamy czas, idź, kupuj. Poszedłem. Zajęło mi to trzy minuty. Drugi kierowca mimo że palił i do odjazdu się nie śpieszył, marudził gdzie ja się włóczę. Fajne chłopaki, ale zupełnie nierozgarnięci. Przynajmniej potrafili kierować autobusem.

Turyści z krajów zachodnich to ciągle zdecydowanie największa grupa turystów (w niedalekiej przyszłości pokonają nas Azjaci). Dlatego na świecie próbują przypodobać się nam i świadczyć usługi na oczekiwanym przez nas poziomie. Próbują. Bo zwykle im nie wychodzi. Nie inaczej było z usługą przejazdu z Belize do Cancun. Kierowcy nie wpadli na pomysł, by zrobić podczas tej wielogodzinnej podróży postój na posiłek. W autobusie jest toaleta, wystarczy. Sami zatrzymywali się przy drodze kupując w dużych ilościach lokalny alkohol, owoce. O pasażerach nie pomyśleli. A nie każdy kupił sobie jedzenie i wodę na całodzienną podróż. Pobranie opłaty za bilet skomplikowano. Część pobierana w Belize, część w Meksyku. Nie wiadomo jakie waluty przygotować do płacenia? Pasażerowie byli skołowani. I w dwóch biurach w dwóch kolejkach oraz w dwóch krajach trzeba było stać, aby opłacić bilet. Panowie kierowcy rzecz jasna żadnym rozkładem jazdy się nie przejmowali. Lepiej było na przykład zatrzymywać się dziesięć razy, by za ostatnim kupić taki alkohol jaki potrzebują, tracąc na wcześniejsze postoje dwadzieścia minut. W Cancun – jako jedyny pasażer - znalazłem się z ponad 2-godzinnym opóźnieniem, co skomplikowało moje plany. Przy czym droga pozwalała skrócić czas przejazdu względem rozkładu. Do tego musiałem przesunąć zegarek do przodu o godzinę z powodu zmiany strefy czasowej.

Liczyłem, że z Belize będzie transport, który pozwoli mi do Cancun dojechać w godzinach popołudniowych. Nie było. Ale pozostała nadzieja, że dojadę w godzinach wczesnowieczornych. Nie spełniła się. Dojechałem przed 22:00 (przed 23:00 po zmianie czasu). Dzięki temu, że celowo blisko dworca wynalazłem sobie nocleg, po szybkim dojechaniu do niego taksówką, mogłem podjąć próbę szukania wycieczki do Chichen Itza na następny dzień. Mój hotelik nie oferował niestety takiej usługi. A Cancun okazało się pozamykane o tej porze. Praktycznie wszystko zamknięte i to w centrum miasta. Prawie zero ludzi na ulicach. Do tego koszmarnie brzydko. Rozczarowałem się. Po takim mieście spodziewałem się całonocnego życia i że nawet o północy będę mógł wykupić wycieczki, które mnie interesują. Trzeba być przygotowanym na takie okoliczności. Byłem. Dwa dni przewidziałem na pobyt. Jeden miał być na Chichen Itza, drugi na spacer po Cancun i solidne przepakowanie.

Ten dziwny dzień dobiegł do końca. Nic nie zwiastowało, że będzie taki. Dzień jak z filmu „Głupi i Głupszy”. Zdarzają się co jakiś czas. Po takim dniu zawsze mam wątpliwości, czy aby na pewno człowiek jest najinteligentniejszą rasą na naszej planecie?

Kolejny raz w Meksyku, ale w Cancun i na Jukatanie mnie jeszcze nie było. Miasto powstało nad Atlantykiem, jako przeciwwaga dla Acapulco znajdującego się nad Pacyfikiem. Jest to młode miasto, wybitnie turystyczne, liczy ok. 750tys.mieszk. Szczególnie chętnie przylatują tu Amerykanie. Mają blisko, USA zaczyna się już po drugiej stronie Zatoki Meksykańskiej, a z Waszyngtonu to zaledwie trzy godziny lotu.

Samo miasto jest brzydkie, a główną jego atrakcją są piaszczyste plaże nad Morzem Karaibskim. Wzdłuż którego ciągnie się tzw. Zona Hotelera. Czyli 20-kilometrowy pas nowoczesnych hoteli pomiędzy morzem a laguną Nichupte. Wybudowano je na wąskim przesmyku, odgrodzonym od miasta laguną. Jakby zupełnie osobny byt, z centrami rozrywki, handlowymi, sklepami, restauracjami. Ciepłe Morze Karaibskie, lazurowa woda, biały piasek. Ale także lasy namorzynowe, namiastka dzikiej przyrody, zdarza się spotkać tam nawet krokodyla. Są też ruiny Majów. Najsłynniejsze to El Rey. Niewielkie miasto z okresu 1200-1500r. n.e. Ale sympatyczne, przy odrobinie szczęścia można być jedynym zwiedzającym. Kamienne ruiny w tym niewielka piramida, palmy, liczne iguany. W pobliżu jest publiczna plaża.

Osiem kilometrów dalej idąc w kierunku centrum są niewielkie ruiny Yamil Lu`um (Templo del Alacran). Trudno je znaleźć, nawet miejscowi ich nie znają. Ponieważ są przy plaży, na terenie hotelu. Dostęp do nich jest od strony morza, chociaż sznur odgradzający posiadał tabliczkę, by nie przechodzić. Od drogi nie ma dojścia, bo jest ciąg hoteli. Trzeba znaleźć lukę, wejście na plażę. Takie znajduje się blisko posterunku policji, całkiem niedaleko „diabelskiego koła”. Ruiny pochodzą z poklasycznego okresu 1200-1500r. n.e. Można odnieść wrażenie, że właściciele hoteli chętnie by ten teren zrównali z ziemią i je rozbudowali. Bez problemów z terenu ruin przez hotel dostałem się do drogi, udając jego mieszkańca. W ich sąsiedztwie są baseny, więc łatwo wtopić się w tłum.

Ruiny El Meco oddalone są o 25km od ruin El Rey, od centrum Cancun o jakieś siedem kilometrów na północ. Wielkością są niewiele mniejsze od El Rey (które są po drugiej stronie miasta), ale zdecydowanie rzadziej odwiedzane przez turystów, bo na uboczu. W okolicy jest niewiele hoteli, a zatoka mniej urokliwa do kąpieli i odpoczynku, plaże dużo słabsze. To popularne miejsce wypoczynku mieszkańców miasta. Naprzeciwko jest Isla Mujeres. El Meco powstało w okresie klasycznym (300-600r. n.e.). Miejscowość ta funkcjonowała do ok. 1500 r. n.e. Najwyższy piramidalny budynek (świątynia) ma 12,5 m wysokości i jest najwyższą budowlą Majów na północnym wybrzeżu stanu Quintana Roo. Spokojne miejsce, po którym biegają iguany.

Żeby na spokojnie odwiedzić przedstawione ruiny i spędzić chwilę na plaży i w morzu, dzień w zupełności wystarczy. Są taksówki, można wynająć samochód, ale na tej trasie bardzo łatwo poruszać się autobusami i mikrobusami.

Informacje praktyczne. Przejazd Belize City – Cancun: ok. 530km, ok. 9-11h, cena 112 dolarów Belize / 56usd (drogi są dobre, zwłaszcza w Meksyku widać, że wjechało się do kraju dużo bogatszego niż większość w Ameryce Centralnej). Opłata wyjazdowa z Belize: 20usd (40 dolarów Belize), Meksyk nie pobierał żadnej opłaty. Gniazdka elektryczne w Meksyku: dwa płaskie bolce (takie są w całej Ameryce Centralnej, także w USA). Czas: UTC minus 5 (w Belize minus 6). Waluta: pesos meksykańskie: 17-17,50 za 1usd. Wszędzie można płacić amerykańskimi dolarami. Walutę można wymienić w kantorach.Ceny noclegów: rozrzut jest ogromny, ale łóżka w hostelach można mieć już za 5-6usd, a prywatny pokój (z łóżkiem małżeńskim, łazienką, klimatyzacją, TV i czasami z prostym śniadaniem) za 14-15usd. W mojej ocenie Meksyk to najtańszy kraj Ameryki Centralnej. Tak jak we wszystkich krajach tej części świata, w przypadku Polaków wystarczy paszport, nie ma wiz.

El Rey, El Meco – bilety wstępu 3usd ((lub 55pesos), Yamil Luum bezpłatnie). Autobus z centrum do El Rey 12pesos, mikrobus z centrum do El Meco 10pesos. Dwa kilometry taksówką 4usd. W Cancun czynne całą dobę są liczne sieciowe małe markety, gdzie można przy okazji zjeść coś fastfoodowego, napić się kawy (7-eleven, Circle K). Mając 3-10usd jest bardzo dużo możliwości posilenia się w lokalnych knajpkach i w światowych fastfoodach (tańsza, zdrowsza i smaczniejsza jest ta pierwsza opcja). Przekąska uliczna typu lód, kawałek owocu, garść orzeszków 0,5-1usd. Ceny w sklepach, marketach – trochę niższe niż w Polsce. Bardzo atrakcyjne ceny ma walmart w swoich hipermarketach. Ceny w miejscach turystycznych są kilkukrotnie wyższe.

Na zdjęciach z trzeciej dekady marca - Cancun: Zona Hotelera i Morze Karaibskie oraz kolejno ruiny Majów: Yamil Luum, El Rey, El Meco. Później śródmieście Cancun.

I wreszcie ostatnie zdjęcie. Gość z dupą – nie mogłem się powstrzymać przed jego zrobieniem. Pan US Army z tyłkiem na wierzchu wyglądał wybitnie komicznie. Często widzę, wszędzie na świecie, że kobieta wygląda co najmniej normalnie, a jej facet pokracznie za sprawą nieumiejętnego doboru garderoby oraz sposobu jej noszenia. Drogie panie, zadbajcie o swoich facetów, by nie robili z siebie, a przy okazji z was – pośmiewiska.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search