Blog

Blog

Hvannadalshnúkur 2119m - Najwyższa góra Islandii - cz. 2

Masyw Hvannadalshnukur, Islandia.

Rozmawiając w zeszłym roku z różnymi islandzkimi przewodnikami zauważyłem, że dla praktycznie wszystkich to jest tylko praca. Taka jak każda inna. Żadna pasja. Odfajkować, zarobić, pójść do domu napić się piwa. Gdy przewodnik górski jest zarazem pasjonatem, niechętnie odpuszcza. Islandczykom zaś, strasznie łatwo przychodzi odwoływanie górskich wyjść oraz zawracanie grup. To drugie, jest wynikiem mało doświadczonych górsko uczestników - takich jest większość. Łatwo ich nakłonić, przestraszyć, wmówić - że trzeba wracać. Bez trudu można ich również przekierować na inną wycieczkę za tą samą kasę, tłumacząc złą pogodą, dużą ilością śniegu i tak dalej. Jak również twierdzeniem, że ten nowy cel jest lepszy niż pierwotny. Ludzie wszystko łykną. Większości nie robi to żadnej różnicy. Islandzcy przewodnicy górscy lubują się w chodzeniu na łatwiznę. Najchętniej biorą ludzi na wycieczki po lodowcach albo na zwykłe ścieżki trekkingowe. Jeden z nich rok temu bardzo szczerze powiedział mi tak: wolę zabrać w ciągu dnia dwie-trzy około dziesięcioosobowe grupy na lodowiec, niż czwórkę ludzi na Hvannadalshnúkur czy inną wysoką górę. Wycieczki na lodowiec zajmą mi nie więcej niż osiem-dziewięć godzin, a zarobię tyle samo albo więcej niż za Hvanna. Nawet brzydka pogoda temu nie przeszkadza, a ryzyko wypadku jest bliskie zeru. Przyjemna praca, mało męcząca, za dobre pieniądze. Nic dodać nic ująć. Rozumiem ten tok myślenia, ale w tym zawodzie nie popieram. Zresztą dla mnie takie spacery po lodowcach to robienie ludzi w konia za duże pieniądze. Kosztują często 50 euro i więcej. Chodzą takie "ludzkie gąsienice" po kawałku lodowca związani liną, w rakach, z czekanami, w kaskach. A ja robiąc sobie taki spacer, za darmo, mijam ich w rakach, czasami bez, z kijkiem w ręce. Gdyby mieli raki, nie potrzebowaliby przewodnika. Wydając takie pieniądze powinni otrzymać coś lepszego, niż de facto płacić za kawałek metalu na nogach. Chyba że jest tak jak mi się coraz częściej wydaje, że jest? Nikomu nie chodzi o to, by się czegoś nauczyć, przeżyć przygodę, zrobić coś fajnego, tylko strzelić sobie parę fotek i wrzucić na fejsa chwaląc się tekstem typu: właśnie wędruję po największym lodowcu Europy albo pochwalić się, że mnie stać.

Gdyby Hvannadalshnúkur był w Himalajach, dla tamtejszych przewodników nie stanowiłoby żadnego problemu znalezienie drogi z ominięciem szczelin czy zamontowanie kilku drabinek albo wydłużenie wchodzenia do dwóch dni w razie potrzeby. Islandczykom się nie chce i nie opłaca, mimo że pod górę prowadzi asfaltowa droga a wysokości bezwzględne są niewielkie. Za duża odpowiedzialność, za duży wysiłek i mało kogo byłoby stać na takie wejście, gdyby podali cenę. Weźmiemy turystów na spacer po lodowcu, też będą szczęśliwi. Mając taką wiedzę o islandzkich przewodnikach zdawałem sobie sprawę, że gdy tylko pojawi się jakakolwiek okoliczność, którą można by usprawiedliwić zawrócenie w połowie drogi, przewodnik się na nią powoła. Moją rolą było nie dopuścić do tego. Najchętniej sam był wyruszył na najwyższy islandzki szczyt, ale góra nie była warta ewentualnego bliskiego kontaktu ze szczeliną lodowcową, co stanowi śmiertelne zagrożenie. Innej opcji niż przewodnik niestety nie miałem. Parę razy w życiu do szczelin wpadłem podczas samotnych wspinaczek, jakimś cudem bez konsekwencji, ale nie chciałem kusić losu.

Po godzinnym marszu w mleku i śnieżycy skrajem krateru na wysokościach w rejonie 1800 metrów przewodnik nagle się zatrzymał. Kazał wszystkim podejść i rozpoczął swój wykład. W ciągu jednej godziny okazało się, że już nie mamy bardzo dobrego czasu, tylko bardzo zły. Idziemy godzinę skrajem krateru i mamy jeszcze godzinę do ostatniego stromego podejścia na szczyt. Pogoda jest zła, nic nie widać i na wierzchołku też nic widać nie będzie, dlatego nie ma sensu iść dalej. Czy zrobimy sobie zdjęcia tutaj czy tam, wszystko jedno, będzie taki sam efekt. Kontynuując wędrówkę, będziemy za późno na szczycie i za późno zejdziemy na dół. Gdy słyszę takie teksty, wkurzam się. Zasadniczą różnicą jest czy zrobię sobie zdjęcie w mleku na 1800m czy na wierzchołku na 2119m. Czas mamy dobry, średnio wejście i zejście zajmuje 15 godzin, tak nam mówiono w Skaftafell twierdząc, że jak będzie potrzeba 20 godzin to nie będzie problemu. Te 15 godzin było cały czas w naszym zasięgu i to bez większych problemów. Co istotne, dzień polarny gwarantował jasność przez całą dobę. Pogoda również nie stanowiła problemu. Nie ma głupszego argumentu na Islandii niż zasłanianie się padającym śniegiem i chmurami. Tutaj to stan naturalny, codzienny. Pogoda nadal była przyzwoita jak na warunki islandzkie. Wielokrotnie zdobywałem trudniejsze i wyższe góry w gorszych. Islandia to kraj, gdzie czekanie na piękną pogodę nie ma sensu, może to zająć wiele dni, jeżeli da się iść, trzeba iść. Koniec, kropka. Ponadto płacąc tyle kasy, ma się prawo wymagać przewodnika z krwi i kości, a nie takiego, który przy pierwszej trudności odpuszcza i chce wszystkich zawrócić. Dlatego nie pozwoliłem mu dokończyć wykładu, tylko stwierdziłem, że marnujemy cenny czas na niepotrzebną rozmowę. Trzy raz odwoływaliście mi wejście, dlatego nie ma mowy o żadnym zawracaniu. Pogoda jest przyzwoita, jesteśmy już blisko celu, mamy ciągle dobry czas. Nie gadajmy, tylko chodźmy. Nie dawał za wygraną, próbował przekonać pozostałą trójkę. Na co ja, że i tak dzisiaj będę na szczycie i podkreślałem znowu, ile razy odwoływano mi tą eskapadę dodając, że jak dzisiaj odpuszczą będąc prawie u celu, to już pewnie nigdy nie staną na najwyższej górze Islandii. Mają niepowtarzalną okazję. Aczkolwiek widziałem, że są już mocno zmęczeni, przemarznięci, nic nie widać, sypie śnieg. I skłonni posłuchać przewodnika. Dopytywali o dalszy przebieg trasy i czas. Usłyszeli, że jeszcze przynajmniej dwie godziny. Wahali się. I w tym momencie natura przyszła mi z pomocą. Który to już raz, wielkie dzięki! Rozjaśniło się, wiatr osłabł, prawie przestało padać. Okazało się, że jesteśmy dziesięć minut od ściany szczytowej, a nie godzinę i te dziesięć minut już będziemy szli lekko pod górę. Nawet słońce nieudolnie próbowało się przebić. Natychmiast zmieniły się nastroje, Brytyjczyk Joseph powiedział, by iść, dziewczyna Stephana, przytaknęła, bardzo zmęczony Stephan, że dostosuje się do reszty.

Przewodnik nie miał zatem wyjścia, ruszyliśmy do przodu, marnując dwadzieścia minut. Pod ścianą, stromą i pełną kopnego śniegu, zasugerowałem zamianę rakiet na raki, ale Bjartur uznał, że damy radę w rakietach. Ty tu rządzisz, ale w połowie i tak będziemy zakładać raki - pomyślałem. Pogoda wróciła do wcześniejszej normy - śnieżyca, wiatr, minimalna widoczność, ale za późno było na zawracanie. Ominęliśmy lodową ściankę i pięliśmy się do góry. Coraz bardziej się ześlizgując. Każdy po kolei zaliczył osunięcie w rakietach. Poruszaliśmy się przez to bardzo wolno, a gdy Stefan zaczął szybko zlatywać w dół runąłem z czekanem na śnieg i z trudem zatrzymałem jego osuwanie. W tym samym momencie kolejny raz upadł i zaczął zsuwać się przewodnik, a pozostali próbowali utrzymać pion, zamiast mi pomóc, wbić czekany i przylegnąć do śniegu. Jakby cała trójka zaczęła nagle zjeżdżać ze zbocza, nie dałbym rady ich zablokować. Skądinąd, wielka krzywda pewnie by nam się nie stała. Po ustabilizowaniu sytuacji przewodnik zarządził zakładanie raków. Gdybyśmy to zrobili na dole, zajęłoby maksymalnie 10 minut, w tym miejscu zajęło 45 minut. Wpierw musieliśmy sobie wyrąbać czekanami stopnie i przy okazji utrzymać się w pionie, zdjąć rakiety, przymocować do plecaka, potem wyjąć raki, założyć. Mnie i przewodnikowi poszło to sprawnie, ale pozostała trójka potrzebowała pomocy, z założeniem niektórym raków wyłącznie. Nie dziwię się, dla nich to było dosyć ekstremalne przeżycie. I tak wykazywali dzielność. Akcja się działa na wysokości prawe 2000m n.p.m., a strome podejście zaczęło się sto metrów niżej. W rakach też się osuwaliśmy, ale mniej. Nastąpiło wreszcie wypłaszczenie, tylko jak to zwykle bywa, szczyt znajdował się na samym jego końcu. Dotarcie do niego zajęło pół godziny od zamiany rakiet na raki. Nic nie widać, sypie śnieg, minus 2 stopnie Hvanna resizeCelsjusza, okolice czternastej godziny. Jest super. Jesteśmy na najwyższej górze (wulkanie) Islandii. Stephan ledwo żywy, jego dziewczynę bolał brzuch i tak otarły buty, że musiała je zdjąć i przykleić plastry, podobne problemy miał Joseph w pożyczonym obuwiu. Wszyscy mięliśmy je mokre na dodatek. Jakieś 40 minut spędziliśmy na szczycie. GPS wskazywał 2116-2120m n.p.m. z dokładnością do 5 metrów, najczęściej 2118-2119m. Zjedliśmy trochę węglowodanów. Bjartur przez krótkofalówkę powiadomił Skaftafell, że jesteśmy na szczycie. Pokrytym lodowcem i dużą ilością świeżego śniegu. Przeprosił nas za tą zamianę rakiet na raki w połowie stromizny. Nie ma sprawy. Najważniejsze, że od momentu popełnienia błędu, nawet do głowy mu nie przyszło zawracanie, poganianie, strasznie czasem. Nagle się okazało, że można spokojnie i na luzie, a pogoda wcale nie jest taka zła. On ma ślad zapisany w GPS-ie, zatem wszystko jest pod kontrolą. Tak powinno być.

Hvannadalshnúkur to najwyższy punkt wulkanu Oraefajokull i Islandii, a Oraefajokull to największy czynny islandzki wulkan i drugi pod względem powierzchni w Europie, po Etnie. Oraefajokull to również nazwa lodowca, który pokrywa wulkan i stanowi część największego europejskiego lodowca - Vatnajokull (podobny rozmiarowo jest jeszcze jeden z lodowców Svalbardu, o czym pisałem TUTAJ). W historycznych czasach Oraefajokull wybuchł w 1362 roku i w latach 1727-1728. Krater, a ze względu na rozmiary można mówić nawet o kalderze, ma 4x5km (powierzchnia ok. 12km2), pokryty jest lodowcem. Średnica wulkanu to około 20km a powierzchnia masywu około 400km2. Vatnajokull ma średnio 400m grubości lodu, maksymalnie dochodzi do 1100m (zajmuje ponad 8% Islandii). Naukowo nie jest bezsporne, ale prawdopodobnie Vatnajokull pochodzi z ok. 500-600r p.n.e., gdy nastąpiło ochłodzenie klimatu,  a nie z czasów wcześniejszego wielkiego zlodowacenia zakończonego około 13000 lat p.n.e. Obecnie lodowiec topnieje z powodu ocieplającego się klimatu. Hvannadalshnúkur i Oraefajokull to miejsca z największymi opadami na Islandii: około 5000mm rocznie, czyli około 10 metrów śniegu. Z tego powodu dane co do wysokości się rozmijają pomiędzy 2109-2120m n.p.m. Wynika to przynajmniej częściowo z pomiarów dokonywanych w różnych porach roku. Ponadto w roku cieplejszym pokrywa śniegowo-lodowa na szczycie ulega większemu ubytkowi aniżeli w latach chłodniejszych.

W niezmiennie zimowych warunkach ruszyliśmy w dół. Mimo niewielkiego upływu czasu, silny opad śniegu i wiatr prawie zatarły nasze ślady, a niżej całkowicie. Czekało nas 4-5h marszu. Za normalny czas wejścia i zejścia na Hvanna przyjmuje się okolice 15 godzin. Wszystko zależy od warunków śniegowych, stanu lodowców, pogody, sprawności zespołu. Gdy zespół sprawny, pogoda dopisuje, do około 1100m nie ma śniegu, a powyżej albo lód albo ubity śnieg, można iść około 10 godzin. Do pokonania jest 24-25km i 2000m z groszami przewyższenia, uwzględniając niewielkie falowanie terenu w rejonie krateru. My takiego szczęścia nie mieliśmy. Wejście w warunkach mocno zimowych, z roztopionym śniegiem do połowy góry a powyżej w kopnym świeżym opadzie. Cały czas zapadanie po łydki, po kolana, bez rakiet śnieżnych zajęłoby to nam znacznie więcej czasu. Gdy nawet niżej było trochę ziemi, mchów i traw, to zapadliśmy się w błocie, co charakterystyczne dla terenów ze skalnym materiałem wulkanicznym w podmokłym wydaniu. Jedynie w dolnej partii na ścieżce było twardo, ale i trochę ślisko za sprawą roztopów oraz opadu, miejscami sypko. Ponad godzinę straciliśmy na próbie zawrócenia nas przez przewodnika i zmianie rakiet śnieżnych na raki w miejscu do tego nieodpowiednim. Śnieżyca i chmury, to już tylko detal. 15 godzin mimo tych wszystkich przeciwności byłoby bardzo dobrym czasem. Czy damy radę?

Po zejściu z Hvanna na spłaszczenie przy kraterze zamieniliśmy raki na rakiety śnieżne. Dopiero poniżej 1800m n.p.m. zaczęliśmy wychodzić z chmur, poprawiła się widoczność, śnieg padał coraz słabiej. Wiedzieliśmy, że w Skaftafell pada deszcz. Poniżej chmur wyszło nawet na chwilę słońce. Bezkresna biel, kłębiaste chmury wokół i tylko nasza piątka w masywie góry przez cały dzień. Po dotarciu do 1100m (+4°C, temp. śniegu 0,0 do minus 0,2°C), pozbyliśmy się liny i uprzęży. Zdjęliśmy rakiety śnieżne. Tak naprawdę to nie wiem czemu nasz przewodnik takie miał życzenie odnośnie rakiet. Śmiało mogliśmy w nich iść od 500m n.p.m. i do 500m n.p.m. W samych butach zapadaliśmy się po kolana, w mokrym śniegu, nasze tempo znacznie spadło a wysiłek fizyczny znacznie wzrósł. Widać było, że Stephan idzie resztką sił. W rakietach byłoby lepiej. Znajdując się wyraźnie poniżej chmur, na horyzoncie mogliśmy podziwiać ocean, znajdujący się mniej niż 10km od masywu Hvanna. Niżej opadł z sił Joseph, ale dzielnie szedł. Została mu doba do opuszczenia Islandii. Kamienie były śliskie, bo chwilami padał deszcz. Blisko Sandfell, Bjartur zadzwonił po transport. Do parkingu dotarliśmy o 19:45, a w Skaftafell byliśmy niewiele później. Nasza piesza wędrówka zajęła nam 14h15min. Świetny czas jak na te warunki i inne okoliczności.

Czułem zmęczenie, ale mniejsze niż się spodziewałem. Nie miałem czasu tej wiosny do żadnych treningów. Trochę ruszałem się na wyjazdach. Absolutnie nie wiedziałem jak zareaguję na taką wycieczkę. I o dziwo całkiem nieźle, przy czym dobrą formą nie nazwałbym tego. Tylko co miała powiedzieć reszta. Bjartur wyglądał dobrze, ale pozostała trójka ledwo żywa, jakby miała zaraz umrzeć. Co nie zmienia faktu, że świetnie sobie poradzili. Fajny zespół, nie odpuścili, dali radę, polubiliśmy się mimo krótkiej znajomości. W Skaftafell nastąpiły podziękowania, pożegnania, zdanie sprzętu. Właśnie odbywało się spotkanie 3-osobowej grupy, która miała następnego dnia wyruszyć na Hvannadalshnúkur (na jednego przewodnika nie może być więcej niż sześciu uczestników). Nie wiem czy mieli tyle determinacji, by wejść na szczyt, bo czwartkowa pogoda była taka jak we wtorek. Dla mnie aprobowalna, ale gorsza niż w środę. Jeżeli nie byli to zapaleni miłośnicy gór z doświadczeniem i mieli przewodnika o podobnych zapędach jak Bjartur, nie weszli na pewno.

Joseph udał się do wynajętego samochodu i pojechał do Reykjaviku, niemiecka para do wypożyczonego campera - w drogiej Islandii, całkiem niezłe rozwiązanie, a ja do namiotu. Z radością ściągnąłem chlipiące wodą buty. Innych nie miałem, także żadnych klapek, sandałów czy czegoś podobnego, nie starczyło miejsca ani zapasu wagi. Jedne solidne, duże buty trekkingowe. Coś zjadłem, trochę poleżałem. Rozpakowałem mały plecak i przygotowałem rzeczy do pakowania na dzień następny. O 23:00 udałem się wziąć prysznic. Zdziwiłem się, bo nie czułem, że 3 godziny temu wróciłem z kilkunastogodzinnej wędrówki na Hvannadalshnúkur. Może jakieś ogólne zmęczenie organizmu odczuwałem, ale mięśnie zachowywały się, jakbym nic dzisiaj nie robił. Żadnego bólu ani uczucia, że je wymaltretowałem. Zazwyczaj po takim dniu je czuję. Ten brak zmęczenia nie okazał się złudzeniem, bo po przebudzeniu kolejnego dnia, mój organizm nie dawał jakichkolwiek oznak, że w ostatnie 3 dni chodziłem po górach i zrobiłem pieszo ponad 60km, w większości po śniegu. Super.

Nie przez przypadek wyżej zaawizowałem kwestię prysznica. Z nim się wiąże pewna historia. Po górskiej wycieczce poprzedzającej wejście na Hvanna wypadało się odświeżyć. Spodziewałem się płatnego prysznica, ale liczyłem, że będzie na monety. A był na plastikowe karty do kupienia w visitor centre (500 koron, 14zł), które zamknięto o 19:00. Cóż, najwyżej wezmę lodowatą kąpiel zamiast ciepłej. Lecz, zaraz obok prysznica znajdowała sie umywalka, a z kranu leciała gorąca woda. Wystarczyło wrócić się do namiotu po garnek i przy jego pomocy wziąłem wspaniały gorący prysznic, nie płacąc ani korony. Po Hvanna ponowiłem procedurę. Przed opuszczeniem Skaftafell znalazłem na ścianie przed wejściem do visitor centre automat "prysznicowy", wydający karty. Płatność tylko kartą debetową/kredytową, co po przeliczeniu walut przez bank może wynieść sporo więcej niż 14zł. Aczkolwiek wiedza o automacie okazała się zbędna, skoro garnkiem można osiągnąć lepszy efekt - gorącej kąpieli nielimitowanej czasowo.

Kolejnego dnia miałem udać się do miejscowości Vik, o której nie będę pisał w następnym blogowym wpisie, tylko cofnę się do 26 maja i laguny Jokulsarlon oraz jeziora przy lodowcu Skaftafellsjokull, jak również do lodowych lagun odwiedzonych w 2014 roku.

Następny wpis z Islandii znajduje się: LODOWE LAGUNY - Jokulsarlon, Fjallsarlon i inne, część 1/3 (Islandia).

Na zdjęciach: druga część zdobywania Hvannadalshnúkur (wulkan Oraefajokull), wierzchołek (zdjęcia 4-6) i zejście na dół. Na zdjęciu nr 3 opisywana zmiana rakiet śnieżnych na raki. Na zdjęciu nr 6 siedzi Stephan, za nim jego dziewczyna i  z tyłu Joseph. Na zdjęciach 9 i 13 przewodnik Bjartur.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search