Blog

Blog

ACONCAGUA - atak szczytowy, Nido de Condores i Plaza Cólera (Argentyna) 3/3

Gregor na szczycie Aconcaguy 6962m, 18.12.2015

16.12 – W planie miałem podejście aklimatyzacyjne. Ale gdyby wszystko szło dobrze, zamienione miało być na atak szczytowy. Powrót miał mieć miejsce do namiotu na kolejny wysoki nocleg. Wiedziałem, że w tym miejscu nie mogę zostać, muszę się cofnąć do Plaza Cólera. Gdy zaczęło świecić słońce spakowałem dobytek. Przykryłem kamieniami i z plecakiem o 9:30 wyruszyłem do góry. Dosyć szybko dotarłem do ruin malutkiego schronu Independencia ok. 6380m. Mocno wiało, ale gdy przeszedłem pobliską grań zaatakował mnie huraganowy wiatr. Co chwilę mnie wywracał, musiał mieć 100km/h i więcej. Nie mogłem oddychać, bo walił prosto na mnie. Musiałem się odwracać, by złapać oddech. Nie dało się iść. Na wysokości 6464m musiałem spasować. Zszedłem po moje rzeczy i dalej w górne partie Plaza Cólera, na wysokość 6000m. Wiało bardzo mocno. Wszyscy stąd uciekli, a ostatni namiot poniżej zwijał się na moich oczach. Nikt tego dnia nie wyruszył w górę. Długo szukałem miejsca, gdzie wiatr wiałby tylko bardzo mocno. A potem równie długo męczyłem się z jego rozbiciem. Wiatr chciał go porwać. Potworny mróz, z wiatrem odczuwalna temperatura z minus 40 stopni, a tutaj trzeba jakoś rozbić namiot. W końcu z trudem się udało. Dalej żmudne zabezpieczenie namiotu i odciągów dużą porcją kamieni, zebranie śniegu do gotowania i dopiero mogłem wejść do środka. Szybki „prysznic” wilgotnymi chusteczkami. Gotowanie wody i szykowanie się na kolejny dzień na wyjście wyżej. Mimo że prognozy z przed kilku dni mówiły: nic z tego. Bardzo silny wiatr targał namiotem ze wszystkich stron. Bałem się czy przetrwa.

Około 23:00 wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Całą noc czuwałem, czy namiot wytrzyma. Znowu wszystko zostało pokryte warstwą śniegu i szronu. Temperatura minus 20kilka stopni. Wszystko pozamarzało, kremy, pasta, jedzenie w tym puszka tuńczyka. Krem przeciwsłoneczny z filtrem zamarzł na kość, nie było jak się posmarować.

17.12 – Cały dzień wiało koszmarnie. Nikt poza mną nie przebywał w rejonie Plaza Cólera. Przez większość dnia martwiłem się czy namiot przetrwa. Połączenie minus 20kilka stopni, z lodowatym huraganowym wiatrem to zabójcza mieszanka. Wyjście na sikanie było wielkim wyczynem. Po minucie na dworze czułem jak zamarzam, a po dziesięciu sekundach od zdjęcia rękawiczek, zaczynałem tracić czucie w palcach. W namiocie było tylko trochę bardziej sympatycznie. Wszystko zasypane śniegiem, wszystko wilgotne, malutki namiocik. Ale przygotowałem się na atak szczytowy na dzień następny. Wg prognozy jeszcze z Mulas, dopiero 19 grudnia miało się poprawić. 16-18 grudnia to huraganowe wiatry i temperatura odczuwalna nawet ponad minus 50 stopni (przy temperaturach rzeczywistych osiągających minus 35 stopni Celsjusza).

18.12 – Znowu przez większość nocy nie spałem tylko czuwałem i obserwowałem pogodę. Optymizmu nie było. Więcej, w nocy wysiadł mi termometr, który miał działać do minus 50 stopni. Padł przy minus 30 stopniach. Do tego bardzo silny wiatr. Kolejny dzień w plecy, wydawało się. Nastawiłem się na pobyt w namiocie. A tu o 8:00 wiatr bardzo osłabł. Szybkie przygotowania i w drogę po 8:30. Bez przekonania. Po 2h osiągnąłem ex refugio Independencia. Dalej szło się gorzej. Wiatr średni, chwilami słaby. Silne podmuchy rzadko. W dole majaczył obóz Plaza de Mulas. Zaczęło robić się bardziej stromo, a około 6600m zaczął się słynny stromy żleb Canaleta. Źle się nim szło. To zmrożony śnieg, to sypkie kamenie i głazy. Na 6750m spotkałem schodzącego Shimisu, o którym już pisałem. On na wierzchołek wystartował jeszcze w nocy z Berlina. Był bardzo zmęczony. Poza nami nikt tego dnia nie wyruszył do góry. Stromo, zmęczony, nie wyspany, nie zaaklimatyzowany jakoś super, ostatnio za wiele nie jadłem, bo i smaku nie było, i furgający wiatr nie pozwalał na gotowanie. To wszystko odbijało się na tempie mojego marszu, ale krok za krokiem piąłem się do góry. Chwilę po 16:00 osiągnąłem szczyt Aconcaguy 6962m. Pogoda zaczęła się psuć. Przez wierzchołek przetaczały się chmury, ale kilka razy się ładnie przejaśniło. Było bardzo zimno. W dół ruszyłem po 17:00. Wiatr się wzmógł, wzniecał zadymki. Z chmur padał czasami śnieg. Ostrożnie, by nie zrobić sobie krzywdy schodziłem na dół. Do namiotu na 6000m dotarłem po trzech godzinach o 20:00. Starczyło mi sił na gotowanie wody i jedzenie. Już podczas ataku szczytowego to czułem, ale teraz mogłem to potwierdzić. Trochę odmroziłem sobie palce u stóp – mój sprzęt oczekiwał trochę bardziej przyjaznych warunków termicznych. W namiocie bardzo pilnowałem, by nie pogorszyć sytuacji. Końcówka nosa również ciutkę ucierpiała. Akonka zdobyta, aklimatyzacja jako tako przeprowadzona. Na tyle, bym na wulkanach mógł działać.

19.12 – chciałem w dół wyruszyć bardzo wcześnie, ale przy tym siarczystym mrozie, nie dało się. Wszystko obrośnięte lodem i szronem, obsypane śniegiem. Z trudem pakowałem się w tych warunkach i w dół ruszyłem dopiero ok. 9:30. Schodząc poprzedniego dnia, nie dało się nie zauważyć, że w Plaza Colera (Cólera, Cólar) przybyło około 30 namiotów. Wszyscy tego dnia planowali atak szczytowy. Kilkadziesiąt osób. Słyszałem jak o 5:00 ruszali do góry. Rzeczywiście, wiatr rano był słaby, a niebo niebieskie. W Nido de Condores ok. 5580m spotkałem Shimisu. Mocno odmroził sobie place u rąk. Miał dobre rękawice, schodząc dodatkowo założył na nie botki puchowe, ale może wyruszył za wcześnie. Gdy ciemno, koszmarnie zimno, i silny lodowaty wiatr. Odmrożone place u stóp to problem, ale u rąk, to jeszcze większy problem.

O ile do Nido schodziło mi się szybko i fajnie, o tyle do Mulas 4380m znacznie gorzej. Pogoda psuła się szybciej niż poprzedniego dnia. Już przed 15:00 wierzchołek Aconcaguy był w chmurach. Gdy dotarłem na miejsce oddałem śmieci, Inka uzupełniła formalności na moim pozwoleniu. Odebrałem mały plecak. Mój dobytek był ciężki. Co prawda otrzepałem ze śniegu i lodu na ile się dało sprzęt, ale i tak tylko częściowo. Teraz to wszystko się roztopiło i plecak trochę wgniatał w ziemię. Mimo to postanowiłem jeszcze zejść do Confluencii, choć przed nocą było to niemożliwe.

Gdy szykowałem się do dalszej wędrówki, Shimisu wrócił z punktu medycznego, wniosek był taki, że musi koniecznie udać się do szpitala w Mendozie. Ludzie z Inki rozbili mu namiot, następnego dnia planował zejście do Confluencii i może dalej do cywilizacji.

Zdałem worek z własnymi kupami i jakoś o 16:00 ruszyłem w dół. Zmęczenie, ciężki plecak i marna motywacja do wędrówki powodowała, że najzwyczajniej się wlekłem. A jak pisałem wyżej, trasa jest mało przyjemna. Najchętniej zostałbym w Plaza de Mulas, ale czasu brak, no i dla stóp było lepiej bym jak najszybciej zszedł w doliny i zaczął ich leczenie. Nie pierwsze odmrożenie, nie ostatnie, tylko czasu na rekonwalescencję nie było. Dwie trzecie trasy pokonałem za dnia, w takim samym tempie jak do góry. Co dobrą wiadomością nie jest. Gdy zapadła noc, księżyc tak ładnie „świecił”, że nawet czołówki nie trzeba było, chociaż po ciemku tempo wędrówki jeszcze spadło. Na szczęście nie wiało i było ciepło. To ostatnie stanowiło pewien kłopot. Dwukrotnie musiałem pokonać niewielką rzekę lodowcową, która była nad wyraz duża jak na tą porę doby. Nie dało się jej przeskoczyć. Zmarnowałem mnóstwo czasu na targaniu głazów i wrzucaniu jej do rzeki, by po nich przejść na drugą stronę. Pierwsza przeprawa udała się świetnie, przy drugiej, jedna noga wleciała do wody. I tak zrobiła się północ. Nie tylko tego dnia prawie nic nie jadłem, ale z de Mulas wziąłem tylko pół litra wody. By więcej nie dźwigać. Pragnienie dawało się już mocno we znaki. Dotarłem w końcu nad głęboką dolinę rzeki płynącej z Horcones Inferior. Księżyc skrył się za górami, założyłem czołówkę i ścieżką ruszyłem wzdłuż zbocza. Idę i idę. W końcu tabliczka, Confluencia, schodzę do mostu, ale jest on inny, niż ten, gdy szedłem w przeciwnym kierunku. Coś jest nie tak. Dedukcja. Wyszło na to, że ten most musi być niżej, od tego właściwego i powinienem ruszyć wzdłuż rzeki do góry, po mało przyjemnym terenie. Niewiele widać, żadnej ścieżki.

20.12 – Północ już minęła jakiś czas temu. Na zegarku 2:30. Postanowiłem tak, jeśli do 3:00, nie natrafię na właściwą ścieżkę do Confluencii 3430m, to wyciągam sam śpiwór i idę spać. W nocy spodziewany tutaj mróz mógł wynieść około minus 5 stopni. Jednak o 2:55, trafiłem na ścieżkę, biegnącą od właściwego mostu i kilkanaście minut później dotarłem do celu. Wszyscy spali, ciemno. Wszedłem do jednego z namiotów-jadalni Inki, wcześniej napiłem się jeszcze sporej porcji wody. Wyciągnąłem śpiwór, by kilka godzin się przespać. Pewnie zbliżała się 4 nad ranem.

Po 7:00 szybkie pakowanie, pożegnanie z ludźmi z Inki i chwila rozmowy z rangersem. Mówił, że jestem pomiędzy 15 a 20 osobą, która weszła na szczyt, ale wg mnie zaniżył liczbę. Mimo trudnego jak na razie sezonu, na szczycie było więcej osób. To w końcu tylko Aconcagua. O 8:00 ruszyłem w dół po rumowisku kamieni. Było jeszcze mroźnie, ale niżej, gdzie słońce, przeszkadzał mocno lodowaty wiatr. Nie mniej już poniżej 3000m, zrobiłem sobie bardzo długi postój na odpoczynek. Lecz w końcu trzeba było dojść do granic parku i się wyrejestrować. Następnie wzdłuż głównej drogi zszedłem do Puente de Inca, na 2700m z groszami. Po drodze chciałem zatrzymać jakiś autobus pędzący z Santiago do Mendozy, ale żaden się nie chciał zatrzymać. Lokalny był dopiero o 16:45. Trudno. Zamówiłem jedzenie, stek wołowy, z frytkami i sałatką, plus cola. Niełatwo mi się jadło, bo trudne warunki pogodowe na Akonce, dosyć poniszczyły mi wargi. Jedzenie bolało. Potrzebowałem tygodnia na odbudowanie warg. Kilka cen. Stek z frytkami 140pesos, sałatka warzywna 50pesos, duża cola 1,5l w miejscowym sklepiku 30pesos, hamburger 50-60pesos, lomo (powiedzmy hamburger ze stekiem) 70pesos. Puente jest w górach, w Mendozie jest trochę taniej, ale i tak drożej niż w Polsce, lecz taniej niż w Chile.

Zrobiłem sobie jak przed laty spacer po tej mini wsi. Most nad rzeką Horcones z minerałów osadzonych za sprawą termalnych wód jak stał tak stoi. Niezmiennie nie można po nim chodzić. Sporo kramów z pamiątkami i wyrobami lokalnymi, tylko brak turystów.

Autobus zjawił się o 17:00, kosztował blisko 70 pesos i mogłem ruszyć w dół, w towarzystwie Francuza Nicolasa, który wpadł tu na wycieczkę. Marzył mi się prysznic, bo ładnie z pewnością nie pachniałem. Po 21:00, gdy prawie zapadł zmrok dotarliśmy na dworzec w Mendozie. Skąd jeszcze kawałek do hostelu. Tam wpierw prysznic i trochę moczenia palców u nóg, potem maść tranowa, zabranie rzeczy ze schowka i do po północy przepakowywanie. Nie skończyłem, o 1:00 poszedłem spać.

Na Akonkę kupiłem jedzenie za blisko 100 dolarów, ale zjadłem tylko trzy czwarte. Powinienem więcej, ale ślęczenie nad palnikiem to nie jest to co lubię. Tak samo pilnowanie wypicia iluś litrów wody. Nie mniej na Akonkę to wszystko wystarczyło. Po powrocie do cywilizacji, mogłem nadrobić zaległości pitno-żywnościowe.

21.12 – Skończyłem pakowanie, potem oddałem radio, następnie z trudem kupiłem bilet do Santiago, dopiero na 22:30. Wszystkie autobusy pełne. Wszystkie wyjeżdżające wieczorem. Od razu kupiłem też bilet do La Sereny, gdzie polska pani geolog - Marta miała mi pomóc w organizacji transportu na wulkany. Puchnące odmrożone palce nie ułatwiały załatwiania spraw, ale dawałem radę. Chociaż wszystko trwało wolniej. Z dwoma plecakami, oba ciężkie, jeden wielki, stawiłem się wieczorem na dworcu w Mendozie. Z tej samej części terminala odjeżdżało kilkanaście autobusów w ciągu jednej godziny do Santiago. Chaos nie do opisania, świetne pole do popisu dla złodziei. Wszyscy kurczowo trzymając torebki i plecaki. Niektóre firmy wysyłały dwa autobusy w odległości pięciu minut. I tak wpierw włożyłem bagaż do autobusu nie tego co trzeba, by potem przenieść do drugiego. Pracownicy w Ameryce Południowej są strasznie powolni, rozkojarzeni, nie kumaci, nie zaangażowani. Mają wszystko gdzieś, to widać na każdym kroku. I czasami to bardzo irytuje. Podróżujący do Santiago nakupowali w Mendozie pełno chemii domowej, alkoholi, a nawet jedzenia, bo tańsze niż w Chile. Obok mnie w autobusie usiadła kobieta, która w ogóle pomyliła firmy autobusowe. Rozumiem, konkurencja, ale dlaczego nie można rozłożyć wyjazdu tych autobusów w przeciągu całej doby, tylko wszystkie naraz? Takich obrazków autobusowych tutaj jest więcej.

Wszyscy ruszyli razem, więc staliśmy w korku do granicy kilka godzin, opuszczając ją dopiero po 4:00, a w Santiago byłem po 7:00. Poranek tutaj był dużo chłodniejszy niż w Mendozie.

English short note: Aconcagua 6962m the highest mountain in South America  (in difficult winter conditions, temperature above 6000 m: minus 35 degrees Celsius, wind-chill: minus 50 degrees). Alone through the valley of Horcones. December 2015.

Na zdjęciach: rejon Nido de Condores, potem tzw. obóz Berlin – dwa małe schrony, w tym jeden zniszczony. Dalej pobliskie obozowisko na Plaza Colera oraz jeden z moich noclegów – na 6300m. Potem atak szczytowy ze słynnym żlebem Canaleta, wierzchołek Aconcaguy i panorama Andów.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search