Blog

Blog

Z Chile do Meksyku: Peru, Ekwador, wulkan Sangay, Kolumbia – Grzegorz Gawlik

Trudno dostępny wulkan Sangay ok. 5230m w Ekwadorze.

Z Meksyku. Kolejny raz zamiast spać nadrabiam zaległości blogowe. A sen by się przydał, bo za kilka godzin ruszam w rejon wulkanu Orizaba i okazji na sen będzie niewiele (wulkan Popocatepetl zdobyłem 09.02 - dostarczył wrażeń). Poniższy tekst miał być podzielony na 3 części, ale jak zwykle nie pozwolił na to brak czasu i był pisany na raty.

W pierwotnym założeniu chciałem polecieć z Chile do Meksyku. Jednakże cen przekraczających 1000 dolarów nie dało się zaakceptować. To co najmniej o połowę za dużo. Z drugiej strony, nie mogłem dołożyć tylu dni, by całą trasę pokonać drogą lądową i morską, przez kawał Ameryki Południowej i całą Środkową (de facto południowy fragment Ameryki Północnej). Potrzebowałem kompromisu. Dołożę trochę dni do wyprawy, ale gdzieś z połowy trasy polecę. Miejscem wylotu okazała się kolumbijska Bogota i linia Interjet oferująca lot z bagażem rejestrowanym do Mexico City za niecałe 150USD.

Z Copiapo przez La Serenę, Peru i Ekwador, do Bogoty pokonałem 6000km z jakimiś groszami. Miałem nadzieję na droższe, ale szybsze bezpośrednie połączenia, La Serena - Lima, Lima - Quito, Quito - Bogota, ale żadne takie nie pojawiło się na mojej drodze, a ja nie miałem czasu szukać ani czekać. Takie wieloprzesiadkowe podróżowanie do granicy, przekroczenie granicy i dalej, jest sporo tańsze i ciekawsze. Jednak zważywszy na dwa ciężkie plecaki, zmęczenie, kontuzje, chciałem sobie oszczędzić wysiłku. Co się nie udało, jak zwykle zresztą w moim przypadku. Ale nie narzekam. W górach mam szczęście, poza górami nie muszę.

Jak wspomniałem w poprzedniej wiadomości, z Copiapo 25.01 udałem się do La Sereny odebrać kamery od Redbulla, a fizycznie od Marty. 4,5h jazdy, 10000pesos(p) (w przeciwną stronę płaciłem 7000p). A na początku 26.01, ruszyłem do Arici (35000p), co zajęło jakieś 22h. Z Arici wspólną taksówką (3000p) przedostałem się do peruwiańskiej Tacny (odprawa była szybka), gdzie zegarek cofnąłem o 2 godziny. Okazało się, że najbliższy autobus do Limy mam o 10:30 rano. Kupiłem bilet i znalazłem tani hotelik. Za 10 dolarów podwójne łóżko, łazienka, ręcznik, kablówka oczywiście. W Copiapo płaciłem 16 dolarów za kliktę bez okna. Zawsze miło jest z Chile wjechać do Peru czy Boliwii, gdzie tak naprawdę aż tak tanio nie jest, ale po Chile jest. Kurs nuevo sol to 3,4 za 1 USD, mocno stoi też chilijskie peso, za 500p płacili 2,14 nuevo sol.

Peru odwiedziłem blisko 6 lat wcześniej, teraz zamierzałem tylko szybko śmignąć przez kraj. Autobus z Tacny do Limy kosztował 100 nuevo sol (był nieiwelki obiad i kolacja w cenie) i jechał dużo wolniej niżw Chile, bo i drogi gorsze, węższe. Jazda trwała 22h (od 27.01). W mrocznej o poranku pogodowo Limie (28.01) taksówką za jakieś grosze przejechałem na inny terminal, skąd miały odjeżdżać autobusy do Quito, a w praktyce tylko do Tumbes przed granicą. Cena 70 nuevo sol i 22 godziny, sporo jazdy nad oceanem, małe kurorty, pole naftowe blisko Tumbes i przez większość trasy pustynne klimaty, które nagle zmieniły się na tropikalne. Jak to w Peru, samotnego gringo zaraz dopadli taksówkarze chcąc wieźć do granicy. Zresztą podczas prawie całej trasy do Bogoty, byłem jedynym gringo. 

Taksówkarze jak zwykle opowiadali niestworzone historie, ja to daleko do tej granicy, jak niebezpiecznie i że to musi kosztować 50usd. Nie  miałem czasu do stracenia, ale przepłacić gotowy byłem tylko trochę. Za 10usd pojechałem do granicy taksówką, 25 kilometrów. Niedawno otwarto nowe przejście graniczne, niecałe 10km dalej, ale taksiarz obiecywał, że stare jest ciągle czynne. Wjechaliśmy na teren Ekwadoru i pokazuje, że gdzieś tam jest kontrola ekwadorska. Ale wpierw muszę opuścić legalnie Peru. Trzeba się cofnąć, okay, ale taksiarz chce już całej zapłaty i nie 10usd, tylko 40, bo w aucie są 4miejsca. Kazałem dziadowi spieprzać. Bardzo obrażony z dziesięcioma dolarami, krzycząc odjechał. Zrobił mnie w bambuko, ale spokojnie. Dam się naciągnąć trochę kolejnemu patafianowi i bez wielkiej straty czasu znajdę się w Ekwadorze. Przepłacę, ale będzie to do przyjęcia. Niestety nikt z autobusu do Tumbes nie jechał do Ekwadoru, bym się mógł podłączyć.

Złapałem motorikszę i wracamy do Peru, młodziak (Peruwiańczyk) też obiecuje, że stare przejście działa, ale na miejscu okazuje się, że nie i trzeba jechać do nowego. Jedźmy zatem, m.in. przez most Europa. Na nowym sprawnie się odprawiam u służb obu państw. Przejście widmo, mało ludzi, żadnego lokalnego transportu, wszyscy docierają tu taksówkami. Wracamy do Peru, mimo że już z tego kraju wyjechałem, by w mieście Huaquillas znowu wjechać do Ekwadoru, bo stąd odjeżdżają autobusy. Kierowca motorikszy wpierw wiezie a potem prowadzi do firmy transportowej. Bilet do Riobamby kosztuje 10usd, ale kobieta nie ma wydać ze 100 dolarów, muszę rozmienić. Idziemy do jednego banku, drugiego - nie rozmienią. Idziemy w końcu do cinkciarzy, za rozmianę 1usd opłaty. Wracamy, kupuję bilet. Blisko pół godziny to nam zajęło, autobus mam za godzinę, o 13:30 (29.01).

Muszę się rozliczyć z kierowcą. A on podliczył mnie tak. 4usd za dojazd do niedziałającej peruwiańskiej granicy, 6usd x3 za dojazd do nowej. I kolejne 18 za powrót, bo w motorikszy są 3 miejsca. 5usd za pomoc w zakupie biletu i jazdę po mieście. Razem: 45usd. Śmieję się i mówię, że oszalał. Nie ustalaliśmy wszystkich cen, ale to nie problem, bo kasę mam ja a nie motoriksiarz i to ja decyduję ile mu zapłacę. Obrażony schodzi do 25usd, a ja obstaję przy 10usd. Mówi, że trwało to ponad 2godziny, że paliwo drogie. Że przejechaliśmy niby 30km. Na co ja, że oszukał mnie z peruwiańską starą granicą, a paliwo tankował przy mnie, szmuglowane z Ekwadoru, dużo tańsze. Pełno było takich przydrożnych "stacji", gdzie z butelek i beczek sprzedawali ekwadorskie paliwo, nawet peruwiańska policja to toleruje. Podniosłem swoją cenę do 15usd, jako ostateczną i mu dałem. On, że mało, ale nie ustąpiłem i obrażony poszedł. Jak na Peru dostał i tak za dużo.

Mogłem iść coś zjeść i w drogę do Riobamby. W autobusie co chwilę sprzedawcy jedzenia i napojów, grajkowie, sprzedawcy powerbanków i słuchawek. Powoli zmierzam naprzód. Za oknem niekończące się bananowce, a potem wjazd w góry. Już dawno po zmroku. Osiągnęliśmy wysokość dobrze ponad 3000m, może i 3500m. Po pokonaniu niecałych 400km, ok. 22:30 docieram do Riobamby, dalej taksówką do centrum. Nocuję w hoteliku koło dworca autobusowego (9usd, usd to waluta obowiązująca w Ekwadorze).

Nastał 30.01. Zamiast kierować się ku Quito, nastąpiła przerwa w podróży, związana z wulkanem Sangay. Dokładnie pamiętam jak wpisywałem do planu wulkan Sangay. Wtedy wiedziałem już, że czeka mnie wielodniowa podróż do Meksyku. I gdy byłem przy Ekwadorze wpadł mi do głowy Sangay, o którym czytałem. Dlaczego nie Chimborazo czy Cotopaxi? Bo zbyt wielu tam turystów jak dla mnie (chociaż nie są to duże liczby) i są łatwo dostępne. Można wysoko samochodem podjechać. Tak naprawdę nie powinienem wpisywać do planu, że pojadę zobaczyć wulkan Sangay, bo nie było na to czasu. Pamiętam myśl w mojej głowie - a wpisz Gawlik jeszcze pięć wulkanów. To i tak nie ma znaczenia, bo nie będzie czasu. Skąd masz niby znaleźć 2-3 luźne dni. Plan napięty na maksa, tak że skrócić się go nie da, raczej będzie trzeba wycinać różne rzeczy jak Pissis, a później będziesz pędził na złamanie karku do Bogoty. I chciałem wyciąć z planu Sangay. Ale skoro plan już opublikowałem, odwiedziny Sangay nie były istotną cześcią planu, to wszystko zostawiłem. Żelazna konsekwencja, nieraz praca 24h na dobę spowodowały, że jakimś cudem udało się trzymać planu. Co prawda, nie miałem chwili czasu na odpoczynek, ale udało się dotrzeć pod i na Pissis oraz znaleźć 2-3 dni na dotarcie pod Sangay. Trudno dostępny wulkan pośród gór i lasu subtropikalnego. Spodziewałem się problemów logistycznych, ale jednocześnie wierzyłem, że uda się zobaczyć ten często ginący w chmurach wulkan docierając w pobliże samochodem albo na koniu. Po ciężkich górskich przeprawach, w trakcie wielodcinkowej i wielodniowej podróży, chociaż tutaj chciałem trochę luzu. Ale gdzież tam. Czekał mnie spory wysiłek.

Z lokalnego dworca, lokalnym autobusem wyruszyłem ku wiosce Alao. Duża część drogi to świetny asfalt, ale potem zaczął się szutr i wąska droga z przepaściami. Wydawała się za wąska na całkiem duży autobus, kierowca często dodawał gazu. Wysokości przekraczały 3200m. Tak naprawdę, dojechałem do San Antonio coś tam. Alao było po drugiej stronie rzeki. Posterunek strażników parkowych w Alao okazał się zamknięty, a miejscowi przyznali, że prawie nigdy nikogo tu nie ma. Liczyłem, że w weekend (była sobota), ktoś tutaj będzie.

Miejscowi twierdzili, że w wiosce nie ma żadnej firmy turystycznej, ani nikogo, kto pomoże dostać się w rejon wulkanu. Pozostało autobusem wrócić do Riobamby i tam szukać albo po drodze zatrzymać się w Licto. Miałem zapisane dwa nazwiska osób z Alao, które służą jako przewodnicy, ale nikt ich nie znał. Aż w końcu jeden starszy jegomość jedno nazwisko skojarzył i powiedział, że mieszka po drugiej stronie rzeki w San Antonio. Tam Roberto Caza (Caz) znali i pokrętnie, ale doprowadzili mnie do jego domu. Robert okazał się około 70 letnim starszym panem, który powiedział, że może umożliwić mi zobaczenie wulkanu Sangay, zapewni mi też nocleg (przydał się własny śpiwór). Gorzej było z jedzeniem, bo nie miałem ze sobą, ale trochę postu mi nie zaszkodziło. Cały wieczór padało. Gps wskazywał wysokość 3160m.

Wulkan Sanagy otoczony jest zwykłymi górami, nie wulkanami, oraz zajduje się w strefie subtropikalnej, graniczy z Amazonią. Przez co zwykle jest w chmurach, często tutaj pada. Już Chimborazo, oddalony trochę od pogranicza z Amazonią, chakrateryzuje się dużo lepszą pogodą i dużo mniejszym zachmurzeniem. 

31.01. Liczyłem, że wystartujemy jeszcze przed świtem, ale Roberto stwierdził, że około siódmej wystarczy. Wyszliśmy o 7:15, za cienką warstwą chmur świeciło słońce, panował chłód. Dokładnie, Roberto jechał na koniu a ja szedłem. Szkoda że nie miał drugiego, dla moich stóp byłaby to piękna sprawa. Obandażowałem je, ale ból był nawet podczas podejścia, podczas zejścia bardzo duży. Liczyłem po cichu, że podróż do Meksyku je w miarę wyleczy, ale nic z tego. Taka podróż nie jest komfortowa, ciężkie buty na nogach, ciężkie plecaki, ciepły klimat, w Ekwadorze też duża wilgotność. Co prawda, gdy tylko mogłem zamieniałem buty na klapki, ale to nie wystarczyło. Roberto zabrał do towarzystwa źrebaka i wędrowały z nami dwa psy. Start z 3160m i w planie całodniowa wędrówka, bo jak zwykle miejsce, skąd widać wulkan Sangay, jest możliwie jak najbardziej oddalone od San Antonio. Nie pierwszy pagórek z brzegu, tylko ostatni, w miejscu gdzie dolina zakręca ku wulkanowi Altar. Szło mi się bardzo dobrze co do kondycji. Na niebie przybywało chmur.

Park Narodowy Sangay, oprócz wulkanu w nazwie, obejmuje też wulkany El Altar 5319m i Tungurahua 5023m. Ten drugi jest aktywny, pierwszy nie, za to posiada efektowne jezioro, otoczone amfiteatralnie masywem wulkanu, z lodowcami. Park znajduje się na liście UNESCO, był zagrożony wykreśleniem. Mieszkańcy każdy skrawek starają się zaadaptować na potrzeby rolnictwa, wycinając lasy, paląc trawy. Zniszczyli dużą część bardzo cennego ekosystemu. To w ogóle wielki problem Ekwadoru. Władze próbują to trochę odkręcić, ale bez wielkich sukcesów. Nie mniej, ciągle w Parku Sangay żyje wiele cennych gatunków jak tapir, puma czy niedźwiedź andyjski.

Jeśli ktoś ma ok. 8 dni czasu i 1000-1500usd na zbyciu, może pokusić się o wejście na Sangay 5230m, który charakteryzuje się pięknym stożkiem. Oficjalnie w Ekwadorze trzeba mieć lokalnego przewodnika, ale już samo zabranie jedzenia na tyle dni powoduje koszty. Może to dziwne, ale zorganizowanie wyjazdu w rejonie wulkanu jest trudniejsze, aniżeli wynajęcie agencji z Quito. Koszty można obniżyć gdyby mieć własną grupę, bo liczyć na dołączenie do jakiejś za bardzo nie można. Roberto mówił, że rocznie na Sangay wchodzi może 20 osób.  Wszyscy praktycznie wybierają znane i łatwo dostępne Chimborazo 6268m i Cotopaxi 5897m. W ich przypadku może być taniej. Na Sangay startuje się z Alao lub z rejonu Licto, skąd jest ciut krócej i można dużą część trasy pokonać na koniu. Zywczajowo trzeba liczyć 7 dni. Czasami jest szansa niewielkiego skrócenia, ale trzeba się też liczyć z tym, że potrzeba będzie kilkunastu dni. Sangay jest często w chmurach i trzeba czekać na dobrą pogodę. Takie wieści przekazał mi Roberto.

Tymczasem wędrujemy wygodną ścieżką do góry (ale jest też sporo zejść na trasie). Roberto mowił, że wejście zajmie nam przynajmniej 5h, ale po 4h byliśmy już na miejscu, robiąc po drodze tylko jeden 15-minutowy postój (trasa jest długa). Ostatni odcinek także mój przewodnik pokonał pieszo. Bardzo sprawny i silny człowiek mimo wieku. Pobyt u niego i usługę przewodnicką wycenił na 40usd i tyle zapłaciłem. Mówi tylko po hiszpańsku. Na trasie nie brakowało efektownych widoków, ale Sangay całkowicie był zasłonięty. Znajdowaliśmy się na wierzchołku bezimiennej góry o wysokości 4336m. Czekamy. Jest chłodno, ale i tak całkiem nieźle. Wokół gęste, mroczne chmury. Po godzinie nagle się przejaśnia i pokazuje się Sangay, ze śniegami po północnej stronie. Muszę przyznać, że wulkan bardzo mnie zawiódł. Ma opinię jednego z najaktywniejszych na kontynencie, ale z jego kraterów nie było widać dymu. Taka Etna czy Anak Krakatau, dymią cały czas, widać z daleka. A na wierzchołku Sangay cisza. Przejaśnienie trwało może 10 minut. Czekaliśmy drugą godzinę na kolejne, ale nie nastąpiło.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. W różnych miejscah paliły się trawy. Zaczął padać śnieg z deszczem, który niżej zamienił się w deszcz. Trasa i tak była błotnista, a teraz jeszcze bardziej. Roberto powiedział, że w niedzielę ostatni autobus mam o 16:00, trochę za późno to zrobił. Szanse na zejście na dół do tej godziny były niewielkie. Mimo kontuzjowanych stóp robiłem co mogłem. Bolało. Niewiele brakowało a byłby sukces. O 15:55 dotarliśmy do domu Roberto, ale potrzebowałem z 15 minut na spakowanie. Autobus jednak przyjechał wyjątkowo punktualnie. Zabrakło 10 minut bym zdążył. Skoro nie jadłem od ponad doby, wybrałem się do lokalnego sklepiku. Tam tylko ciastka i napoje, a na ciastka po wcześniejszych wulkanach nie mogę patrzeć, stanowiły znaczny element mojego menu. Cóż jednak zrobić. Kolejną noc spędziłem u Roberto. 

01.02. Pierwszy autobus obudził mnie tradycyjnym trąbieniem już przed 5:00. Wyjechałem autobusem o 7:00. W Riobamba wynająłem pokój w innym miejscu, ale również koło dworca autobusowego. W hotelu Canada, za dolar więcej (10usd), miałem łazienkę z ciepłą wodą w pokoju i wifi. Prawie cały dzień spędziłem w kawiarence internetowej nadrabiając zaległości blogowe. Wysokość noclegu wyniosła 2850m. Dodam, że w Ekwadorze mają pyszne owoce, zajadałem się nimi: arbuzy, ananasy, banany, kokosy, truskawki, czereśnie, jabłka i inne.

02.02. Czas było ruszyć do Quito, ale rano udałem się na spacer po Riobambie, by w południe wyjechać dp Quito (bilet kosztgował 4,75usd, do pokonania jakieś 200km). Po 3,5h jestem na dużym i nowoczeswnym dworcu. Po drodze miałem widoki na liczne wulkany w tym Chimborazo(widoczne też dobrze z Riobamby). Marzyło mi się, że przenocuję w tanim hoteliku koło dworca, a następnego dnia ruszę bezpośrednim asutobusem do Bogoty. Nic z tego. Na szczęście na dworcu była informacja turystyczna, anglojęzyczna, mięli mapy miasta i wszystko wiedzieli co potrzebowałem. Wpierw metrobusem pookonalem 20km, docierając do "dzielnicy hoteli", wysiadłem na Plaza Galo. Metrobusy są bardzo popularne w Ameryce Łacińskiej, ale też można spotkać w Azji. Patent jest świetny, wydziela się pasy tylko dla metrobusów, które są nowczesne, tak samo jak przystanki. A funkcjonalne tak samo jak metro, tylko o niebo tańsze. W Quito jednak jeżdżą częściowo po zwykłych drogach, a w godzinach szczytu są niewydolne, tylu jest chętnych pasażerów.

Trochę zajęło zanim znalazłem tańszy hostal, za 12usd (wysokość 2700m n.p.m.). Potem wycieczka na stare miasto, gdzie zachowało się dużo zabudowy kolonialnej (lista UNESCO, 5mln. mieszk.). Byłem m.in w bazylice del Voto Nacional. Na starym mieście było pełno policji, i nawet paru zachodnich turystów. Po zmroku wróciłem w rejon hostelu, jedząc na kolację kebaba (szaurmę) z kurczaka. Bar prowadził Syryjczyk, któremu Dubaj nie przedłużył wizy, a Unia Europejska nie dała. Jedynym krajem, gdzie wystarczył paszport i od ręki dostał wizę z możliwością pracy okazał się Ekwador. Jako że hiszpańskiego jeszcze nie zna (zna angielski), miał pomocnika hiszpańskojęzycznego.

03.02. Rano metrobusem i zwykłym busem dojechałem do północnego dworca autobusowego, również nowczesnego, skąd wyruszyłem do granicznego miasta Tulcan (5h z kawałkiem jazdy, 6.25usd). Po drodze przejechaliśmy równik (za Quito). Imponowały ekwadorskie drogi zbudowane wielkim nakładem sił i środków w górskim terenie.

W Tulcan znalazłem się po 15:00. Autobusem jechał Japończyk, chyba w ogóle pierwszy turysta jadący ze mną w autobusie od początku wyprawy, czyli od 15 listopada. Widocznie wybieram nie turystyczne środki transportu, to bardzo dobrze. Pewnie przekręcę jego imię - Shiro. Po hiszpańsku nie mówił, a po angielsku ledwo. Bardzo się cieszył z mojej pomocy. A potrzebował znaleźć bankomat i dostać się do Ipiales po kolumbijskiej stronie, gdzie chciał zobaczyć dwa kościoły i wrócić do Quito. Sprawnie taksówką do centrum i dalej minibusem dojechaliśmy do granicy. Po obu stronach mostu punkty graniczne. Po ekwadorskiej stronie sprawnie, po kolumbijskiej ślamazarnie. 

Następnie wymiana waluty, 3010pesos za dolara u cinkciarzy (w kantorze w Ipiales 3050p). Rozmieniłem na początek 50usd, gość daje mi kasę i odchodzi do drugiego klienta. Liczę i jest tylko 80 000p. Każę dawać resztę, dorzuca 50 000p, chcę jeszcze 20 000p. Dostaję. Białasy żyjące w innym świecie często nie liczą i odchodzą. Dalej taksówka do Ipiales, kierowca mówi 8000pesos. Dziwnie tanio. Pod terminalem się robi 8usd, kierowca na mój atak broni się drogim paliwem. Z Japończykiem dzielimy tą kwotę po połowie, załatwiam mu jeszcze transport za 2usd do centrum.

Potrzebuję biletu do Bogoty. Z przesiadką nad ranem w Cali cena wynosi 80 000p, bezpośrednio 120 000p. Nie mam czasu, biorę drugą opcję. Proszę o wygodne miejsce, dostaję nr 4. Jak się okazuje, najgorsze z możliwych. Pierwszy rząd, ale nie za kierowcą, zero szans na wyciągnięcie nóg. Proszę jakiegoś pracownika, który sprawdza bilety, o zmianę miejsca - w prawie pustym autobusie - on, że nie. I tak zmieniłem miejsce. Mamy wyruszyć o 17:30, ale wyjeżdżamy o 18:15. Droga bardzo górska, wąska, przepaście, ciemno. A kierowca chce nas zabić. Pędzi po 90km/h, gdy inni jadą 30-40km/h. Wyprzedza na zakrętach, zawsze na lini ciągłej, jadący z naprzeciwka muszą się zatrzymywać albo uciekać na pobocze, jeśli jest. Kilka razy myślałem, że zaraz zlecimy do przepaści. Kierowca przy okazji cały czas rozmawiał przez komórkę, chwilami jeszcze coś jadł. Jakoś średnio mnie ta Kolumbia witała. Za to autbobus, tak jak w samolotach, miał centrum rozrywki przy każdym siedzeniu - na poziomie. Obiecane wifi - nie działało. Bawiły mnie naklejki w autobusie, że kierowca jeździ przepisowo, nie rozmawia podczas jazdy przez telefon, że prędkość monitoruje centrala.

Cała droga prowadziła przez góry, czasami wyraźnie powyżej 3000m n.p.m. Do Bogoty dojechałem po 15:00 następnego dnia, 04.02. Taksówką dotarłem do hostelu, w rejonie miasta przypominającego zabudową trochę angielską (wiktoriańską). Gdy przeszła ulewa wybrałem sie na spacer po starym mieście w rejonie Plaza Bolivar, późnym wieczorem wróciłem na nocleg. Bogota nie zachwyca, ale nie jest źle. W mieście funkcjonuje metrobus, jest trochę wysokościowców. Tak jak w Quito, było pełno policji, zresztą jadąc przez Kolumbię co chwilę były jakieś kontrole. Podczas tego krótkiego pobytu w tym kraju nie czułem się mniej bezpiecznie od wcześniej odwiedzonych państw. Jak to w Ameryce Łacińskiej, trzeba zwiększyć uwagę ze względu na kradzieże i napady, a powinno się obyć bez problemów.

05.02. Popołudniu opuściłem Bogotę (10mln mieszk., ok 2600m n.p.m.) docierając na lotnisko taksówką, które nie są drogie. Lot linią interjet trwał 4h15min i wyróżnił się wybitnie wolną obsługą w wykonaniu obrażonych na cały świat stewardes oraz bardzo dużym wyborem alkoholi jak na tanią linię.  

W Meksyku znalazłem się po raz trzeci. Bardzo długo czekaliśmy na bagaż. Ze światowych lotnisk podobnie długo na bagaż czekam tylko w Warszawie i w Katowicach. W Mexico City (ponad 20mln. mieszk., ok. 2100m n.p.m.) ma powstać nowe lotnisko, bo obecne jest za małe i prawie w centrum miasta. Potem żmudne odprawy i metrem szybko dojechałem do hostelu niedaleko placu Zocalo w sercu miasta. Po wielodniowej podróży rozpocząłem etap wyprawy: meksykańsko-amerykański.

Kilka liczb na temat podrózy z Copiao (Chile) do centrum Mexico City. Czas podróży: 9dni + 3dni na odwiedziny wulkanu Sangay. Liczba użytych środków transportu (bez Sangay): 23 (7 x bus dalekobieżny (i 4 w nich noclegi), 7 x taxi, 2 x taxi colectivo (dzielone między pasażerów), 2 x metrobus, 1 x motoriksza, 1 x bus lokalny, 1 x minibus, 1 x samolot, 1 x metro). Pokonałem jakieś 9000km, z czego ponad 6000 lądem przez Amerykę Południową. Wydałem (bez Sangay) 489usd, z czego bilet lotniczy ok. 150usd.

  • NA ZDJĘCIACH:
  • 1-9) przejazd przez Peru, na 5 zdjęciu Lima, na jednym ze zdjęć zwiastun zbliżających się wyborów prezydenckich (wszystkie mury obmalowane były nazwiskami kandydatów), na innym - pracująca w sklepie dziewczynka, a na pierwszym - inka cola (coca-cola company) - okropny słodki napój, który chociaż raz trzeba wypić, na ostatnim ekwadorskie paliwo w Peru. Kamera na drugim zdjęciu filmuje pasażerów autobusu - takie zasady bezpieczeństwa,
  • 10-25) Alao i wejście na bezimienną górę 4336m, by zobaczyć wulkan Sangay, który też na zdjęciach, jak również Robert,
  •  26-29) miasto Rio Bamba,
  •  30) wygasły wulkan Chimborazo 6268m koło Rio Bamby (zdjęcie zrobione z jadącego autobusu),
  • 31) w drodze do Quito,
  • 32-36) Quito, pierwsze zdjęcie zrobione z metrobusu,
  • 37-43) dojazd do Bogoty, w tym system rozrywki w autobusie oraz Bogota, na ostatnim zdjęciu widać zabudowę przypominającą styl brytyjski ery wiktoriańskiej,
  • 44-45) lądowanie w Mexico City i katedra na Placu Zocalo.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search