Blog

Do Kiszyniowa (Mołdawia) przez Ukrainę

W oczekiwaniu na marszrutkę z Czerniowców do Kiszyniowa.
Od dobrych kilku lat planowałem ten wyjazd, a dokładnie dwa, które ostatecznie połączyłem w jeden. Niby krótki wypad, ale wiecznie coś stawało na przeszkodzie. I w tym roku nie było inaczej. Chroniczny brak czasu i mnogość zajęć, skłaniały znowu do odłożenia tematu na półkę. Uznając jednak, że to błędne koło i poświęcając łącznie 12 godzin na wszystkie kwestie przygotowawcze, 1 kwietnia ruszyłem w trasę. Znajomi widząc jak jestem zagoniony, byli przekonani, że to primaaprilisowy żart. Że niby jak, tak po prostu „z buta” wyjdę z domu i pojadę? Właśnie tak. By przygotować sobie trasę na tak prosty i krótki wypad nie potrzeba więcej niż kilku godzin, a czując potrzebę jakiejś eskapady celowo od dawna pierwszą połowę kwietnia zostawiałem w kalendarzu pustą. Wszystkie propozycje przeróżnych działań na ten okres odrzucałem, mając świadomość, że potrzebuję jedynie wolnego czasu na wyjazd, a nie na przygotowania. A cel, a raczej cele, wyznaczyłem sobie następujące:

Mołdawia, dziwny twór jakim jest Naddniestrze i Czarnobyl. Dorzuciłem jeszcze Meżyhirię – pałac Janukowycza, a spędzając sporo czasu w Kijowe, nie zabrakło długich wędrówek po mieście z plażą nad Dnieprem i Majdanem Niezałeżnosti wyłącznie. Czas 15 dni. Bardzo lubię wschód, wschodnie klimaty, ten swoisty rozpiździel i problemy, które przecież nie miały prawa się zdarzyć. Aczkolwiek uciechę mam tylko przez dwa tygodnie, potem niektóre absurdy zaczynają być męczące. Wyjazd udał się znakomicie. Mnóstwo spotkań, przygód, zwrotów akcji, zrealizowałem 130% zamierzeń.

Przed wyjazdem zadawano mi notorycznie pytanie: po co tym tam jedziesz, tam przecież nic nie ma? Właśnie dlatego – odpowiadałem. Lubię takie „nic”, bo takie „nic” jest ciekawe, pełne wydarzeń i tak naprawdę, jest tam bardzo dużo „czegoś”. Nie ma bezcennych zabytków, atrakcyjnych miast, niezwykłej przyrody, dobrych dróg, profesjonalnej oferty turystycznej. Za to jest niezwykły klimat, dziwne miejsca, ciekawe problemy do rozwiązania, fantastyczni ludzie i zdarzenia, które w turystycznych krajach się nie zdarzają. Taka swoista egzotyka blisko nas.

31 marca 2015 przygotowałem trasę, spakowałem się i o trzeciej w nocy 1 kwietnia ruszyłem na pociąg do Przemyśla. O dziwo jechał przez Bytom. Godzina odjazdu to 3:57, ale okazało się kilka minut wcześniej, że pociąg jadący ze Szczecina ma 50 minut opóźnienia. Nikt poza mną w Bytomiu nie planował wsiadać do niego. Oczekiwanie umilał mi ochraniarz, ciekawy człowiek. Miłośnik gór tak jak ja, przodownik PTTK i człowiek, który z kawałka gazety potrafi zrobić bardzo fajną i wytrzymałą czapkę. Do tego pokazał mi jak świetna akustyka jest w hali bytomskiego dworca widmo, jak go nazywam, za sprawą nielicznych pociągów, które się na nim zatrzymują.

Jadę zatem w kierunku Przemyśla, po trzech godzinach meldując się w Krakowie, to raptem 100km. Opóźnienie dobiło do godziny. Później było nawet gorzej, ale ostatecznie skończyło się na godzinie. To nie przypadek, gdyż prawo do zwrotu części opłaty za bilet przysługuje powyżej godzinnego spóźnienia. 339km pokonałem w 8,5 godziny. W ścisku, nie było miejsca na bagaże, część z nich stała w korytarzu. Po praktycznie nieprzespanej nocy, stanąłem w gigantycznej kolejce, w błocie i kałużach do mikrobusów, które miały mnie dowieść na granicę w Medyce. Lata mijają a tutaj się nic nie zmienia w tej kwestii. Strasznie wolno szło ładowanie ludzi do tych mikrobusów, dlatego skorzystałem z innej oferty. Akurat jechał autobus do Lwowa. Naganiacz-kierowca reklamował ofertę szybkim przejazdem przez granicę, w stosunku do pieszego przejścia i stania w kolejce. Cena 100 hrywien czyli 15zł albo 4 dolary z drobnymi (kurs hrywny ze względu na sytuację na Ukrainie jest bardzo niestabilny i podlega dużym wahaniom). Niby mało, ale zważywszy, że marszrutką (wschodnią wersją mikrobusu – rodzaj publicznego transportu) z Szeginie (pierwsza ukraińska miejscowość za Medyką) do Lwowa można dojechać za 25-35 hrywien, a autobusem miejskim do Medyki za 2,70zł, to sporo. Ale czas był ważniejszy, już i tak byłem godzinę w plecy, potem przesunięcie zegarków o godzinę do przodu i nadzieja, że zdążę na autobus do Kiszyniowa o 16:30, była coraz mizerniejsza. Autobus był stary, ale tylko częściowo zapełniony ludźmi oraz materiałami budowlanymi.

Jedziemy. Tak jak obiecywał kierowca, na granicy poszło bardzo sprawnie. Nie trzeba było wychodzić z autobusu ani pokazywać bagaży. Polscy pogranicznicy (polska Straż Graniczna) była trochę ślamazarna, za to Ukraińcy uwinęli się szybko. Trzy kilometry przed dworcem kolejowym we Lwowie autobus się zepsuł. Nie miało to jednak większego znaczenia. Była 17:00, autobus do Kiszyniowa odjechał. Tylko nie miałem hrywien, planowałem je dopiero wymienić. Na szczęście miła starsza pani podarowała mi 10 hrywien i mogłem marszrutką dostać się na dworzec. Zegarek wskazywał 17:20. Autobus do mołdawskiej stolicy odjechał, jego cena to 420 hrywien (100 hrywien to ok. 15zl, 1 USD to podczas mojego pobytu 24-26 hrywien, podobnie jak w stosunku do euro). Gdyby nie opóźnienie polskiego pociągu, zdążyłbym, oczywiście zakładając, że byłyby jeszcze bilety. Kiedyś bym napisał, że to wszystko przez cholerne PKP, firmę, której unikam, gdy tylko mogę, czyli zazwyczaj. Ale dzięki kampanii reklamowej wiedziałem, iż „nie wszystkie pociągi to PKP”, a ja jechałem najlepszą częścią PKP, czyli pociągiem spółki PKP Intercity. Jeśli tak ma wyglądać najlepsza spółka kolejowa w Polsce, to zlikwidujmy w Polsce koleje albo oddajmy w prywatne ręce. To opóźnienie składu PKP Intercity miało szereg istotnych dla mnie skutków. Podstawowy, to taki, iż mój plan dotarcia do Kiszyniowa upadł. Nie wiem jak długo można remontować linię kolejową do Przemyśla, od lat wszystko rozkopane i efektów brak. A ceny biletów wysokie (Bytom-Przemyśl: 55,80zł).

Tak jak PKP Intercity jak zwykle wystawiło mnie do wiatru, tak samo lwowska pogoda. Co jestem w tym mieście to najczęściej jest buro, ponuro i deszczowo, a dochodził pierwszokwietniowy chłód. Opóźnienie PKP Intercity – jeszcze nieraz z premedytacją wymienią tą nazwę – zepsuło również mój plan awaryjny. Dojazd pociągiem do miasta Czerniowce, on również odjechał (o 17:30). Nie chcąc przymusowo spędzić nocy we Lwowie za wszelką cenę postanowiłem ruszyć na południe. Odjeżdżał właśnie autobus do Kołomyi, zabrałem się nim (100 hrywien). A w środku Michał, z którym jechałem do Przemyśla. Zmierzał na pociąg do Czerniowców, tak jak ja bezskutecznie. Kierowca obiecywał, że w Kołomyi złapię autobus do Kiszyniowa, ten który wyjechał o 16:30 ze Lwowa (kursuje codziennie). Przed opuszczeniem miasta zatrzymaliśmy się jeszcze na głównym dworcu autobusowym, Stryjskim, jakieś 8km od mniejszego, położonego przy dworcu kolejowym. Za Lwowem natomiast, autobus zabierał i wysadzał wszystkich chętnych tam gdzie chcieli. Pojazd był starszawy, drogi dziurawe. Mimo że główne, to jak na końcu świata. Trasa biegła przez tereny górzyste, m.in. przez Iwano-Frankowsk. Biedne wioski wokół, pustkowia, wertepy, rozklekotany autobus – to lubię. Aczkolwiek dla kontrastu, współpasażerowie dysponowali niezłym sprzętem – tabletami, smartfonami. Kierowca autobusu pełnił ponadto rolę kantoru i po uczciwej cenie wymieniał waluty, za 1 euro płacił 26 hrywien. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to nie przypominam sobie, aby na dworcu kolejowym we Lwowie był kantor. Podobnie twierdził ów kierowca.

Chociaż kilometrów niewiele, jakieś 200, to odcinek Lwów – Kołomyja przejechałem w godzinach 17:30 – 22:40. Autobus do Kiszyniowa miał przejechać około północy przez miasto. Taksówkarze twierdzili, że może być później, może ominie  centrum Kołomyi, bardzo mnie chcieli zawieść do Kiszyniowa taksówką. Gdy dziwiłem się, jakim cudem w Kołomyi złapię autobus, który wyjechał godzinę przede mną, tłumaczyli to jego okrężną trasą.

Okolice dworca autobusowego w tym niewielkim mieście świeciły pustkami. Jedynie ja oczekiwałem na autobus, jedyny, który miał przejechać w okolicach dworca autobusowego w nocy. Chłód dawał się we znaki, ale grzecznie czekałem. I oto jest. Około północy podjechał nie autobus, ale mikrobus do Kiszyniowa. Szczęśliwy idę kupić bilet, a tu kierowca, że nie ma miejsc. Ma pełne obłożenie i mnie nie zabierze (nastał 2 kwietnia). Stojący obok taksówkarz twierdził, że nieraz jeżdżą pełnowymiarowe autobusy, ale miałem pecha tego wieczoru. Zacząłem pytać o jakiś niedrogi hotel. Znajduje się w budynku dworca kolejowego – poinformował mnie. To jedziemy (35hrywien za jakieś 3km). Okazało się, że pracował kiedyś w Polsce i nawet trochę się porozumiewał w naszym języku. Na wschodzie, w miastach, czymś standardowym jest, że dworzec autobusowy jest oddalony od dworca kolejowego. Nie są obok. Idę chociaż na kilka godzin wynająć pokój. Miejsc brak – słyszę kolejny raz. Możliwości przeczekania w recepcji, chociaż to za duże słowo, także nie było. Pozostała poczekalnia dworcowa. Pełna ludzi. Usiadłem w kącie na podłodze walcząc ze snem. Druga nieprzespana noc objawiła się przede mną. Gdy po pierwszej w nocy odjechał pociąg do Lwowa, zostałem sam z bezdomnymi. I „kimaliśmy” sobie na siedziskach w zimnej hali dworcowej. W międzyczasie doszło do awantury podpitych jegomości, milicja interweniowała. Przy okazji otwierając na oścież drzwi dworcowe, aby było jeszcze chłodniej.

Pociąg do Czerniowców (Czerniwczi) miał odjechać w okolicach 5:30. Dotrwałem do jego przyjazdu. Tak na marginesie, kiedyś jeździł pociąg ze Lwowa do Kiszyniowa. Ciągle można dojechać pociągiem do Kiszyniowa z Moskwy przez Kijów. Z przesiadkami, ale składy czekają jeden na drugi. Te 100 kilometrów z groszami przyszło mi spędzić w tzw. elektriczce. Tak mówią miejscowi na krótkodystansowe pociągi najprostszego typu, mimo że często po liniach zelektryfikowanych nie jeżdżą, jak w tym wypadku. Drewniane ławy, brak ogrzewania i piździawica jeszcze większa niż w poczekalni. Bilety sprzedawał człowiek z przenośnym urządzeniem fiskalnym, 13 hrywien. Około 7:30 byłem w Czerniowcach, całkiem niedaleko granicy ukraińsko-rumuńskiej i ukraińsko-mołdawskiej. Czerniowce to całkiem ładne, duże miasto, którym władało w przeszłości wiele nacji. Na dworzec autobusowy przedostałem się marszrutką. Ceny miejskich oraz podmiejskich marszrutek to koszt 2-4 hrywien, zależy od miasta, kilometrów czasami. Zapowiadał się słoneczny dzień, lecz bardzo chłodny.

Gdyby nie PKP Intercity, być może załapałbym się na jedno miejsce do Kiszyniowa we Lwowie i właśnie dojeżdżałbym do celu. A tak, po drugiej nieprzespanej nocy tkwiłem w jakichś Czerniowcach, wydając na podróż więcej kasy niż na bezpośredni przejazd. Ale po to ruszyłem na wschód, dla takich przygód i klimatów. W hali dworca autobusowego spotkałem… Michała, zmierzającego do Kamieńca Podolskiego.  On tak samo jak ja ponosił konsekwencje punktualności PKP Intercity. Noc spędził przy jakimś postoju taksówek poza centrum Kołomyi. Pocieszał mnie, że na Ukrainie kolej jest na tak samo marnym poziomie jak w Polsce. Z czym się nie zgadzam, większość składów jest starsza niż u nas, ale pociągów jest dużo więcej i są znacznie bardziej punktualne.

Kupiłem bilet za 360 hrywien i miałem jeszcze dwie godziny do odjazdu o 10:00 (na rozkładzie widniało 5 kursów do Kiszyniowa dziennie z Czerniowców). Kręciłem się po okolicy dworca, kupiłem jakichś chleb. Byleby nie usnąć na stojąco. Mój mikrobus przyjechał. Kierowca narzekał na zakup biletu w kasie dworcowej mówiąc, że u niego byłoby trochę taniej. Ile? 40, 60 hrywien. A potem, gdybym poczekał, okazałoby się być może, że nie ma miejsc i wkurzałbym się na siebie za nie kupienie biletu w kasie. Gdy w Kołomyi odchodziłem z kwitkiem, dobrze w ogóle, że kierowca zrobił przerwę na papierosa i się zatrzymał, usłyszałem od niego, że trzeba było bilet zarezerwować wcześniej, choćby telefonicznie. To słuszna rada, pod warunkiem, że nie korzysta się ze spóźnialskiego PKP Intercity.

Mój transport rusza. W środku spotykam Edwarda, Polaka z Lublina, pilota helikopterów wojskowych, jadącego w sprawach służbowych do Balti (po naszemu Bielce). Gawędziliśmy sobie. Jechaliśmy przy granicy z Rumunią, by do Mołdawii wjechać na przejściu Mamaliga (Ukraina) – Criva (Mołdawia). Mamałyga to także nazwa tradycyjnej mołdawskiej i rumuńskiej potrawy – przyrządzanej z kaszy kukurydzianej albo maki. Osobiście nazywam ją kukurydzianą ciapą. Na pustej granicy szybko poszło i jechaliśmy dalej. Mołdawianie chwalą się, że mają lepsze drogi niż na Ukrainie, ale moje wnioski są inne. Mają podobne drogi. Większość marnych, kilka lepszych, te nowo wyremontowane zazwyczaj zostały za pieniądze z Unii Europejskiej, która pomaga Mołdawii. Kierowca pędził jak wariat, ale też zatrzymywał się w każdej większej miejscowości, zabierał pasażerów – wszystkich którzy się mieścili. Na tych terenach stanie nawet kilku godzin w jadącej marszrutce to coś normalnego. Sam nieraz miałem okazję i tak jak miejscowi wychodzę z założenia, najważniejsze, że się jedzie. Za oknem krajobraz był pagórkowaty, dużo winnic, biedne wioski, blokowiska w miastach. Z osobami w średnim wieku i starszymi można było się śmiało porozumieć po rosyjsku, z młodszymi w żadnym, bo angielskiego nie znali, a ja mołdawskiego, który jak przyznają sami  miejscowi de facto jest rumuńskim.

Po 17:00 dotarłem na dworzec autobusowy – jeden z kilku – w Kiszyniowie (ok. 350km z Czerniowców, z Bytomia pokonałem ok. 1200km). Wymieniłem trochę dolarów (za dolara płacili 16,50-17,50 lei) i zacząłem szukać marszrutki do centrum. Co szybko się udało. I oto jestem w centrum stolicy Mołdawii, maszerując z moimi dwoma plecakami w poszukiwaniu hostelu.

  • Na zdjęciach:
  • 1-2) Przed wyjściem z domu i dworzec kolejowy w Bytomiu.
  • 3) W oczekiwaniu na autobus w Kołomyi.
  • 4-5) Dworzec kolejowy w Kołomyi i oczekiwanie na pociąg do Czerniowców.
  • 6) Elektriczka Kołomyja – Czerniowce.
  • 7) Czerniowce z okna marszrutkoje taksi czyli z marszrutki.
  • 8) Dworzec autobusowy w Czerniowcach.
  • 9) Gdzieś w Mołdawii w drodze do Kiszyniowa.