Filmy

Blog

ISLANDIA - Eyjafjallajokull 1640m - słynny wulkan - część 2

Na szczycie wulkanu Eyjafjallajokull 1640m.
Dzień 12, 3 czerwca. W nocy minimalna temperatura na zewnątrz namiotu wyniosła +1°C, wewnątrz +3°C. Wstałem o 5:30, tradycyjnie: pakowanie, śniadanie i spacer do terminalu BSI. O 7:00 miałem zostać odebrany, pogoda dopisywała. Miałem oczekiwać mikrobusu a podjechał samochód osobowy z wypożyczalni. A w nim przewodnik-kierowca Ottur. Pojechaliśmy pod hotele pozostałych uczestników. Szwedzkiej pary i dziewczyny z Kanady. Czekało nas 150km podróży. Eyjafjallajokull widzieliśmy już z Blue Mountains za Reykjavikiem, taka była przejrzystość powietrza. Słoneczna, ciepła pogoda. Czym bliżej celu tym nad naszą górą zbierało się więcej chmur. Po drodze zatrzymaliśmy się na hot-doga przy stacji benzynowej, ale szybko uciekliśmy, gdy podjechał autobus z japońską wycieczką. 40 ludzi zwaliło się do małego sklepiku i toalet. Przystankiem końcowym było miejsce zwane Seljavellir. Poza mną i przewodnikiem pozostali nie mieli górskiego doświadczenia, a na Eyjafjallajokull wybrali sie za sprawą sławy wulkanu po erupcji z 2010 roku.

Przewodnik dał ekipie sprzęt wspinaczkowy, używałem swojego. Nie mięliśmy rakiet śnieżnych, bardzo by się przydały. Prawie bezwietrznie, bardzo ciepło, słonecznie. Taki był początek wędrówki, rozpoczętej o godzinie jedenastej z groszami, z wysokości 65m n.p.m. Korzystałem z firmy trek.is, to był pierwszy ich wyjazd na Eyjafjallajokull w tym roku. Cena regularna to 40 000koron (ok. 1200zł). Szliśmy bardzo wolno, panie nie dawały rady. Ja z kolei nie potrafiłem iść tak wolno i robić co dziesięć minut pięciominutowy postój. Martwiło mnie takie tempo. Wyprzedziłem ekipę i co jakiś czas czekałem na nich. Przed śniegiem zarysowana była ścieżka, później ślad się urwał. A stała pokrywa śnieżna zawitała na 500m n.p.m. Mokry śnieg, pod nim mokre mchy, potoki, błoto. Zapadaliśmy się. Buty szybko przemokły w takich warunkach. Na  800m n.p.m. wkroczyliśmy na lodowiec, wiążąc się liną. Płaski masyw pozbawiony był stromych podejść. Do pokonania mięliśmy 20 kilometrów tam i z powrotem. Pogoda serwowała wyborne widoki na Atlantyk, oraz dobrze mi znane wyspy Vestmannaeyjar i skały Dyrhólaey. Ottura zadziwiła regularna zima o tej porze roku.

Młoda kanadyjka i szwedka w średnim wieku, pisząc delikatnie, nie przygotowały się do aktywnych wakacji. Od wielu miesięcy nie zaznały aktywności sportowej, za to miały bliski kontakt z cukierniami. Szwedka co chwilę chciała postojów i wolniejszej wędrówki. Na twarzy kanadyjki rysowało się cierpienie. Nie jestem osobą szybko chodzącą po górach, ale ta wolna wędrówka i częste postoje strasznie mnie męczyły. Ludzie powinni mieć trochę instynktu samozachowawczego i nie wybierać się na taką górę kompletnie bez kondycji. Do pokonania w końcu było około 1625m różnicy poziomów (w tym ok. 50m zejść i podejść na trasie), to więcej niż z Palenicy Białczańskiej na Rysy. W Palenicy znajduje się parking przed trasą do Morskiego Oka. Na najwyższy szczyt Polski jest stąd około 1500m różnicy poziomów. W tej historii jest jednak coś absurdalnego. Gdyby nie te dwie nieprzygotowane do wycieczki kobiety, nie byłoby wycieczki. Tak naprawdę powinienem być im wdzięczny. Przy dwóch osobach firma odwołałaby wyjazd na Eyjafjallajokull albo zażądała dużo większych pieniędzy.

Podczas zakładania uprzęży i wiązania się liną zrobiłem dokładnie ten sam manewr co na Hvannadalshnúkur. Dopilnowałem, aby być zaraz za przewodnikiem. Z braku zaufania, albo inaczej, z obawy, że gdy przyjdzie zła pogoda, przewodnik będzie chciał abyśmy zawrócili. Przy czym wiedziałem, że pogoda w partii szczytowej o tej porze dnia się zepsuje. Taka jest specyfika Islandii. Od związania z liną pokonaliśmy trzysta metrów bez odpoczynku, ale niezbyt szybkim tempem, Przewodnik nas bardzo chwalił. Wielka mi rzecz, ale dla pań pewnie taka była. Nad głowami zebrało się sporo chmur, owładnęły partię szczytową. Po dziesięciu minutach dalszego marszu Ottur poinformował nas, że jak wejdziemy w chmury i nic nie będzie widać, to zawracamy, bo nie ma sensu wchodzić na szczyt na którym brak widoczności. Trójka uczestników przytaknęła, ja milczałem. Nie było takiej opcji, choćbym miał na wierzchołek dotrzeć sam. Jeżeli warunki pogodowe zmuszają do odwrotu, w porządku, jeśli lenistwo i pójście na łatwiznę przewodnika, nigdy w życiu. Na około 1400m n.p.m. weszliśmy w gęste chmury, zaczął sypać śnieg. Było jednak ciepło i prawie bezwietrznie. Dobre warunki. Nasz przewodnik twierdził co innego i proponował odwrót. Prawie weszliśmy, to duży sukces, powinniśmy być zadowoleni - przekonywał. Nie wnerwiaj mnie człowieku - pomyślałem. To tak jakby olimpijczyk po igrzyskach skomentował swój start: prawie wygrałem, szło świetnie, ale ostatecznie nie dobiegłem do mety. To ma być sukces? Nie, to klęska! Tego dnia jej nie przewidywałem. Krótko stwierdziłem, nie marnujmy czasu, chodźmy. Pogoda jest w porządku. Kobiety ledwo żywe milczały, chwała im, jeszcze bardziej cieszyła reakcja Szweda. Spytał po raz n-ty, jak daleko jeszcze, spojrzał na GPS i stwierdził, chodźmy dalej, jest ciepło, nie wieje. Przewodnik nie miał wyjścia, tak samo jak tydzień wcześniej jego kolega na Hvannadalshnúkur. Sprawnie dotarliśmy na skraj krateru przy minimalnej widoczności. Stanęliśmy pod skałką. Na dostępnych zdjęciach w necie, letnich, widać, że praktycznie jest bez śniegu, czarna. Teraz cała zawalona śniegiem i lodem. Ani centymetra skały na wierzchu. Jesteśmy na szczycie - słyszę. Nie jesteśmy - odpowiedziałem przewodnikowi. Posiadane zdjęcia i współrzędne geograficzne temu zaprzeczają. Najwyższy punkt jest na tej skale, tam musimy dojść. Ale jakie to ma znaczenie, nic nie widać? Dla mnie zasadnicze. Szwed też był za, kobiety, że się wypną z liny i poczekają tutaj. Ostatecznie jednak poszły z nami. Skała pokryta śniegiem i lodem była śliska, ale po kilku minutach stanęliśmy na właściwym szczycie, chwilę po 16:00. O to chodziło. Ale zimno, sypiący śnieg, odrobina wiatru powodowały, że kobiety naciskały - chodźmy już. Po niecałych 10 minutach ruszyliśmy w drogę powrotną.

Skalny wierzchołek Eyjafjallajokull, położony nad skrajem krateru, o tej porze roku pokryty śniegiem mierzy według różnych danych(w tym z przed erupcji 2010): 1610m, 1640m, 1651m, 1666m. Mój GPS pokazywał 1637-1640m n.p.m. z dokładnością do 5m. Temperatura minimalna wyniosła minus 1°C. Sroga zima i upływ czasu, skryły wydarzenia z 2010 roku. Ponadto chmury i niewielka widoczność, opad śniegu. Na wierzchołku Eyjafjallajokull staje jeszcze mniej ludzi niż na Hvannadalshnukur. Przewodnik mówił, że może 100, może 200, może mniej. Wspomniał o możliwości dostania się w jego okolice specjalnym samochodem terenowym z radarem wykrywającym szczeliny. Trasą od strony Reykjaviku. Koszt znacznie większy niż pieszej wycieczki. Taką atrakcję można zaznać na kilku islandzkich lodowcach. Przykładowe ceny: za godzinną jazdę po lodowcu trzeba zapłacić 15000-20000 koron (400-550zł), przy czym wymagany jest limit osób, aby cena pozostała aktualna, na przykład czterech osób. Przy większej liczbie godzin cena trochę spada, ale trzeba doliczyć też dojazd pod lodowiec. Taka całodniowa wycieczka na Eyjafjallajokull, specjalnie przygotowanym samochodem, to nawet kilkukrotny koszt pieszej wycieczki, która i tak do tanich nie należy. 

Bardzo fajnie, że udało mi się stanąć na wierzchołku Eyjafjallajokull i zobaczyć  na przestrzeni dwóch lat oba miejsca erupcji z 2010 roku. Mało kto miał taką okazję i tyle determinacji. Liczyłem na szybką wędrówkę w dół. Zawiodłem się jednak. Panie nie potrafiły iść szybko i prosiły tylko o wolniej i wolniej. A gdy rozwiązaliśmy się z liny, nastała strefa kopnego śniegu, w którym zapadaliśmy się po kolana, czasami głębiej. Podczas wchodzenia na Eyjafjallajokull zarezerwowałem sobie wejście do wulkanu Thrihnukagigur na dzień następny. Jedną z najnowszych atrakcji Islandii, dosyć niezwykłą. Ottur częstował nas suszoną rybą. Nie przepadam, ale kawałek zjadłem. W krajach z licznym dostępem do wód, jest charakterystyczną "potrawą". Poniżej wysokości 1300 metrów pogoda się znacznie poprawiła, ale tak dobra jak o poranku nie była. Wolno ale wróciliśmy do samochodu. Wejście nam zajęło 5 godzin, pobyt w rejonie wierzchołka około 30 minut, zejście 2,5 godziny. Czułem się bardzo dobrze. Może za wyjątkiem prawego kolana, które sobie trochę skręciłem dzień wcześniej w kamieniołomie. Taki drobiazg nie mógł mi w niczym przeszkodzić. Gdy noga się rozchodziła ból stawał się znacznie mniejszy, najgorzej było o poranku. Po ponad dwóch tygodniach wróciła do stanu z przed kontuzji.

Ekipa runęła na trawie obok samochodu. Żywe trupy. Zwłaszcza kobiety. Przebrali zaraz skarpetki, założyli lżejsze buty. Ja musiałem pozostać w dużych chlipiących trekach. Przerabiałem to tysiące razy i dziesięć razy tyle jeszcze przerobię. Standard. W Seljavellir znajduje się niewielkie kąpielisko termalne, bezpłatne, na końcu doliny. Warto je odnaleźć. Piękna sceneria, niewiele ludzi i nie trzeba płacić, a to wyjątek od reguły na Islandii. Istnienie termalnych źródeł związane jest z aktywnością wulkanu Eyjafjallajokull.

Rano ustaliliśmy, że w drodze powrotnej na chwilę odwiedzimy Seljalandsfoss, jeden z ciekawszych islandzkich wodospadów, który można obejść dookoła (o islandzkich wodospadach pisałem: 10 islandzkich wodospadów, które musisz zobaczyć). Spada z wysokiej skały (ok. 60m), a za nim jest grota. Rok wcześniej spędziłem trochę tutaj czasu, moi towarzysze nigdy go nie widzieli. Ale wracając powiedzieli, że są ledwo żywi i mają gdzieś wodospad. Ja nie zamierzałem przepuścić okazji. Pogodę miałem lepszą niż ostatnio. Reszta nie wyszła nawet z samochodu i po kilku minutach już trąbili na mnie. Rozkoszowali się tym, co zrobią gdy wrócą do hotelu. Gorący prysznic, wygodne łóżko, dobra kolacja w restauracji. Mój program na wieczór był równie atrakcyjny. Przejdę dwa kilometry z plecakiem na wzgórze, rozbiję w zagajniku namiot pomimo uszkodzonego kolana, coś zjem i pójdę spać, bo tradycyjnie następnego dnia czekała mnie wczesna pobudka. Trójka moich towarzyszy spała aż do samego Reykjaviku, trochę pogadałem z Otturem. Pracuje sezonowo jako przewodnik, a przez resztę roku ima się różnych prac. Przed Reykjavikiem świetnie prezentował się wulkan Snaefellsjokull na półwyspie Snaefellsnes, w linii prostej oddalony o blisko 150km. To nie częsty obrazek. Wydawało się, że jest on na wyciągnięcie ręki. Półwysep Snaefellsnes miałem okazję eksplorować w 2014 roku, aż po najdalej wysunięty skrawek, dwa dni wcześniej również na nim przebywałem.

Wysiadłem koło BSI, pożegnaliśmy się, nabrałem wody do butelek w toalecie. Cieszyłem się, że ekipa dała radę, wyjazd doszedł do skutku, ale trochę umęczyli mnie. Nie nawiązaliśmy tak fajnej relacji, jak z ludźmi na Hvanndalshnukur, którzy ludźmi gór też nie byli. Panie dzielnie walczyły, szacunek, ale kompletnie się nie przygotowały na tą wycieczkę. Szwed z kolei, był strasznie upierdliwy. Ponad pięćdziesiąt razy pytał przewodnika jak daleko jeszcze i czy to co widzi to już wierzchołek, do którego jeszcze był hektar i znajdował się poza naszym wzrokiem. Gadał, pociskał jakieś pierdoły, ale będąc zadbanym fizycznie i sprawnym, szedł tak jak trzeba.

Podróżowałem z całym swoim dobytkiem, stąd z BSI czekał mnie marsz z kompletem rzeczy na moje noclegowe miejsce koło Perlan (Pearl). Było świetne i za darmo. W przeciwieństwie do marnego pola namiotowego w Reykjaviku. Do celu dotarłem przed 23:00, ponad godzinę później kładłem się spać. Budzik nastawiłem na 5:00. W nocy minimalne temperatury były następujące: +8°C w namiocie i +6°C na zewnątrz.

FILM: Wspinaczka na wulkan Eyjafjallajokull, Islandia / Climbing on Eyjafjallajokull volcano, Iceland.

Na zdjęciach: druga część zdobywania Eyjafjallajokull, w tym wierzchołek 1640m (miejsce erupcji 2010) i powrót do Reykjaviku. Także wodospad Seljalandsfoss oraz zdjęcia z 2014 roku: lodowiec Gigjokull, przełęcz Fimmvorduhals, stożki wulkaniczne Magni 1075m & Módi 1040m (miejsce erupcji 2010).


nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search