Blog

Blog

SALWADOR – turkusowy wulkan Santa Ana 2385m i widoki na wulkan Izalco

Jezioro kraterowe w wulkanie Santa Ana, Salwador.
Dzień po San Miguel moim zadaniem było dostać się do miasta Santa Ana na drugim końcu kraju. Niby tylko 200km, a zeszło ponad pół dnia. Pieszo i autobusem do dworca, skąd kolejnym do stolicy – San Salvador. Tam musiałem zmienić dworzec, więc na drugi skraj miasta dostałem się taksówką. Dalej znowu autobus do Santa Ana i taxi pod hostel, który polecił mi Morris. 

Wyprawa dobiegała końca, skrajnie intensywna, zmęczenie już potężne. Dlatego postanowiłem trochę spuścić z tonu. Tylko rzeczywistość moje postanowienie zignorowała, ale w tamtej chwili miałem jeszcze nadzieję. Santa Ana to wulkan turystyczny, liczyłem że w hostelu zorganizują mi wycieczkę. Tak się jednak nie stało, ale dostałem namiary jak się dostać pod wulkan. Okazało się, że więcej mieszkańców obiektu ma taki plan. W tym para bardzo sympatycznych Niemców, ale dziewczyna była polskiego pochodzenia. Umówiliśmy się, że następnego dnia pojedziemy razem, a co będzie dalej zobaczymy.

Dobrze, że Morris zarezerwował mi w hostelu łóżko – ostatnie jak się okazało, bo obiekt malutki – Pool House Hostel. W planie jest rozbudowa. A prowadzi je para – chłopak tutejszy, dziewczyna chyba z Kanady. I od razu taki obiekt wybija się ponad lokalny standard, komunikacja sprawna.

Santa Ana nie jest zbyt turystycznym miastem, na zorganizowane wycieczki ciężko liczyć, ale pod wulkan o tej samej nazwie odjeżdża rano z centrum autobus, o 7:30. Bilet nie kosztował nawet dolara (0,90), a przejazd trwał 2 godziny, bo to lokalny transport a i kawałek drogi (ok. 40 km).

Jeśli miasto jest na wysokości ok. 650m n.p.m., to my wysiedliśmy na 1800m n.p.m. Autobus jechał jeszcze kawałek wyżej. Ale z nami był Francuz, który stwierdził, że znalazł inną drogę, nie będzie trzeba płacić za bilet. Mapę miał w telefonie. Zrobiło się nas 9 osób, piątka z naszego hostelu. Lubię robić wszystko sam, bo wtedy jest tak jak powinno być. Nie lubię zdawać się na innych, bo to zwykle kończy się porażką. Ale co jakiś czas daję komuś szansę. Planowałem co prawda zapłacić za bilet wstępu 6USD (miejscowi jak zwykle płacą dużo mniej) i ścieżką sobie wejść na luzie. Rozumiem jednak, że dla ludzi którzy są w podróży pół roku, rok, albo więcej – każde kilka zaoszczędzonych dolarów robi różnicę.

Ruszamy za Francuzem, ale już na początku nie wie jak iść. Idziemy, wracamy, wchodzimy na coś co ma być niby ścieżką, ale nie biegnie ona do góry. I jest w niefajnym terenie dla niedoświadczonych. Jak to zwykle w grupie pojawią się różne opcje co robić? W końcu ktoś wpada na pomysł, by iść do góry korytem wyschniętej rzeki. Część osób protestuje. Na co ja, że spróbuję wejść na wulkan własną drogą, nie chciało mi się już wracać do głównej drogi. Pożegnałem niezdecydowane towarzystwo i przed siebie. By skręcić w las i do góry. Pożałowałem tej decyzji, bo znowu krzaki, chaszcze, gąszcz gałęzi. Nie tak jak na Poas w Kostaryce, ale przyjemnie nie było. Na kolanach, czołgając się, nawet mój mały plecak musiałem chwilami ciągnąć za sobą. Wyżej doszły trzymetrowe trawy, po których musiałem się jakoś przeciskać. Pot leje się z czoła, stare rany jeszcze nie zagojone, a tutaj nowe. San Miguel też zostawił kilka znaków na ciele. Zawsze to samo. Trzeba było już w autobusie pożegnać towarzystwo i zrobić po swojemu. A nie zaufać jakiemuś Francuzowi, którzy w takich sprawach zwykle są beznadziejni, o czym przekonałem się nieraz.

Skoro już wpakowałem się w te chaszcze, to jak taran brnąłem do góry, szkoda że nie wziąłem kasku. Miałem ochotę zawrócić, ale dałem sobie godzinę na wydostanie się na lepszy teren. Do krateru było blisko. I właśnie po godzinie szedłem już po niskich trawach przeplatanych ze skałami wulkanicznymi. Pół godziny później byłem na skraju krateru. Nikogo poza mną. Ale nadal była wczesna godzina.

Miała być lajtowa wycieczka, a zrobiła się ostra przeprawa. Który to już raz. Sporo czasu spędziłem wędrując skrajem krateru, obserwując jezioro na jego dnie i wchodząc na najwyższy punkt wulkanu. Pogoda dopisywała.

Para Niemców, wraz z parą kanadyjsko-australijską, również z naszego hostelu, pojawili się na skraju krateru około godzinę później. Reszty nie widziałem. Mijaliśmy się, gdy zszedłem ze szczytu i przekonałem ich, by też poszli. Wydostali się na krater wspomnianym korytem rzeki, w innym miejscu niż ja. Już nie pamiętam czy Kanadyjka czy Australijczyk powiedzieli, że zostawiłem ich mówiąc: cześć. A co ja z wami ślub brałem? Sprawnie podejmuję decyzje, nie marnuję czasu na pierdoły ani na bezsensowne gadanie. Nie dalibyście sobie rady w tych chaszczach - dodałem na koniec. Oczywiście ubrani byli w adidasy, krótkie spodenki, krótkie koszulki. Niemcy, pytali czy spotkamy się na dole? Usłyszeli ode mnie, być może, ale nie czekajmy na siebie i nie szukajmy.

Francuza i jedną z osób, która do nas dołączyła na starcie, spotkałem na punkcie widokowym, gdzie kończy się oficjalna ścieżka. Właśnie weszli. Blisko dwie godziny po mnie. Francuz był szczerze zdziwiony, że daliśmy radę, bo pokazałem gdzie jest pozostała czwórka. Pozostali uczestnicy zawrócili, nie wiem czy dotarli na wulkan, bo ich już nie spotkałem.

Wulkan Santa Ana jest ogromnym wulkanem. Zewnętrzny obwód ma z pewnością ponad 5km, a średnica ponad kilometr. Posiada aktywny krater z jeziorem i stare fragmenty krateru, już nieaktywne. Punkt widokowy jest w słabym miejscu do oglądania jeziora kraterowego. Najlepsze jest to, gdzie wydostałem się nad krater, od strony jeziora Coatepeque. Tylko z punktu widokowego, trzeba by przejść skrajem krateru z dziesięć minut, a nikomu się nie chce. Już wejście dla większości to straszna męczarnia. Na punkcie widokowym był policjant, pilnował, nie wiem, porządku, był na wypadek erupcji? Nie widziałem jednak, by komuś zabronił pójść skrajem krateru, choćby Francuz poszedł. Punkt widokowy jest na około 2270m wysokości, ale wierzchołek i najwyższy punkt Salwadoru jest dokładnie po przeciwległej stronie. Na szczycie byłem sam, później przekonałem czwórkę z hostelu, że warto wejść na najwyższy punkt kraju. Innych chętnych nie było. Bo to kawał drogi. Wraz z Francuzem na punkt widokowy doszło trochę grup, lokalnych i zagranicznych, ze 30 osób.

Do wizyty na tym wulkanie przekonały mnie zdjęcia lotnicze. Piękny krater z turkusowym jeziorem. Czy rzeczywistość spełniła moje oczekiwania? Ooo, tak. Santa Ana nie wybucha często, ostatnio w 2005 roku (dwie osoby zginęły, kilka zostało rannych). Z jednej strony krater ma nawet trzy pierścienie, ale z drugiej tylko jeden, skąd najlepiej widać niewielkie jezioro kraterowe. Ale piękne. Jakieś sto metrów poniżej. Bardzo intensywny, specyficzny kolor niebieskiego (turkusowego). I wydobywające się z wód gazy, które wyglądają jakby tworzyły fale na jeziorze. Bardzo efektowna sceneria. Jeden z lepszych wulkanicznych widoków jaki widziałem. Pocztówkowy.  Ale nie z punktu widokowego, stamtąd oglądanie jeziora jest bez sensu. Jezioro kraterowe wulkanu Poas było mniej niebieskie, poniszczone przez erupcje i wydobywało się z niego dużo więcej gazów. Groźna sceneria. Na Santa Ana wygląda to bardziej baśniowo, ale nie należy wulkanu lekceważyć. Jego maksymalna wysokość wg moich pomiarów to 2385m (2389m z błędem do 4m), oficjalnie podaje się 2381m. Wulkan jest częścią kaldery Coatepeque, której częścią jest duże jezioro kraterowe o tej samej nazwie (26km2).

Z punktu widokowego Santa Ana, bardzo dobrze widać wulkan Izalco (1950m n.p.m.), wraz z kraterem. Klasyczny stratowulkan pięknie się prezentuje, Salwador jest z niego dumny, nie wiem dlaczego? San Miguel i Santa Ana są dużo ciekawsze i wg mnie ładniejsze. Choć około połowy XX wieku Izalco był wybitnie aktywny, od końca 1966 roku śpi. Jest łatwo dostępny, ścieżka jest od strony przełęczy pomiędzy nim a sąsiednim wulkanem Santa Ana. Dzisiaj to nudny, zarastający wulkan. Chyba, że się obudzi. Teren ten objęty jest parkiem narodowym Cerro Verde.

Na dół wulkanu zszedłem oficjalną ścieżką, jednym z jej wariantów. Przy budynku strażników parkowych nikt ode mnie nic nie chciał, ale zauważyłem dyskryminujący zapis. Na wulkan nie mogą wchodzić osoby do 12 roku życia i powyżej 60 roku życia. Mam nadzieję że tej totalnej głupoty nikt nie weryfikuje. Nad krater bez problemów dojdzie sprawny 6-latek i 90-latek.

Doszedłem do drogi w miejscu, gdzie rano startowałem na wulkan. Szybko na stopa zabrał mnie radiowóz policyjny i zabierał też innych, na pakę terenówki. Zawieźli mnie do miasta El Congo, wysadzili koło autobusu jadącego do Santa Ana, gdzie dotarłem ponad dwie godziny przed zmrokiem. Bardzo mi się podoba, że w Ameryce Centralnej wozi się ludzi na pakach terenówek, ciężarówek, i że takich krajów jest więcej na świecie. Ten rodzaj transportu wielokrotnie bardzo mi pomógł. Bardzo nie podoba mi się, że w Europie tak nie można, a kary są drakońskie, gdy ktoś złamie zakaz. Uważam, że poza głównymi trasami, gdzie ciężko się poruszać bez własnego samochodu, taka forma transportu powinna być dozwolona. Jakby policzyć ile kilometrów spędziłem na pakach samochodów i innych pojazdów, w bagażnikach, na dachach, uzbierałyby się solidne tysiące. I włos nie spadł mi z głowy. Dlatego argument, że to niebezpieczne, uważam za bzdurę. I cieszy mnie, że w wielu krajach uważa się tak samo, nawet policja. Ale nie mam złudzeń, że w Europie coś się zmieni w tym względzie.

Na dzień następny celem było dojechać do Gwatemali.

Dwie ciekawostki.

W Salwadorze kultową potrawą są pupusas (jedna pupusa). Cienkie placuszki kukurydziane(tortille) a w środku: sery, kurczak i inne mięsa, warzywa, grzyby i wiele innych. Tanie i pyszne. Honduras też rości sobie prawa do narodzin potrawy.

Nie zaskakuje mnie to, ale mnóstwo osób w Ameryce Centralnej nie wie, że kraj taki jak Polska istnieje ani gdzie się znajduje. To nie tylko przypadłość tej części świata. Ale oczywiście są osoby, które nasz kraj kojarzą. Coraz rzadziej z Janem Pawłem II. Coraz częściej z piłką nożną, ale tylko raz ktoś wymienił Lewandowskiego, za to kilka osób gratulowało mi awansu naszej kadry na Mistrzostwa Świata w Rosji. I dodawało, że mamy dobrą drużynę.

Informacje praktyczne. Zatrzymałem się w hostelu Pool House, który rzeczywiście posiada mini basen. Jest to mały obiekt i ciasny, ale przytulny, z planami rozbudowy. Cena za łóżko w kilkuosobowym pokoju wynosiła 10usd. Innym obiektem użytkowanym przez cudzoziemców w Santa Ana jest Casa Verde. Samo miasto nie jest zbyt urodziwe, ale ma ładną katedrę i kilka ciekawych budynków. Ze względu na wysokość powyżej 600m n.p.m., rano i wieczorem nie jest tutaj gorąco, za to bardzo przyjemnie. W Santa Ana nie można było wymienić gwatemalskich quetzales. Na dolary. Na granicy, owszem. Dlatego tym co mieli problem pomogłem i kupiłem od nich gwatemalską walutę.

Na zdjęciach: moje wejście na wulkan Santa Ana oraz sam wulkan w wielu ujęciach, w tym jezioro kraterowe i wierzchołek oraz na dwóch zdjęciach jezioro Coatepeque. Przed zdjęciem z moją podobizną, jest fotografia jak widać kraterowe jezioro z oficjalnego punktu widokowego. Z kolei dalej jest widok na wulkan Izalco (trzy zdjęcia), a następnie znowu wulkan Santa Ana, policyjna podwózka, katedra w mieście Santa Ana oraz pupusas. Na ostatnim zdjęciu wulkan San Salvador(Quetzaltepec, ostatnia erupcja 1917r.), widziany ze stolicy… San Salvador.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2025 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search