Blog

Blog

Wulkan Llullaillaco 6755m - Chile, Argentyna

Wulkan Llullaillaco 6755m od strony chilijskiej.
Wczoraj wieczorem, tj. 24.01, wróciłem z kolejnej wizyty w Argentynie i rejonu wulkanu Pissis oraz Bonete. Z przygodami udało się dotrzeć do niezwykłego źródła El Volcancito i jeziora kalderowego Inca Pillo. Zamykana wcześnie granica przedłużyła nasz pobyt o dzień, a kierowca zasłabł na 4340m i dostał tlen. Do tego walka z huraganowym wiatrem 100km/h. Nie mniej, zamknąłem najważniejszą część wyprawy, jestem bardzo zmęczony, ale wykonałem 125% planu, więc jestem równie szczęśliwy. Teraz będę przemieszczał się w kierunku Bogoty, skąd mam samolot do Meksyku. Noc z 24 na 25 stycznia poświęciłem na pakowanie i powstanie tego wpisu na blogu. Jest długi jak Ojos, bo nie było czasu na dzielenie. Przy intensywności mojego planu wyprawy i tak cud, że powstał.

05.01 - Cały dzień poświęciłem na organizację transportu pod Llullaillaco. Marta też walczyła. Jej znajomi pracowali, a gość z nowo powstałego biura turystycznego nie chciał jechać za 90 000 pesos dniówki plus paliwo. W Copiapo w ogóle nikt nie chciał słyszeć o Llullaillaco, które jest w regionie II, przy granicy z III, w którym przebywałem. Około 800km jazdy, co jak na Chile nie robi wrażenia. Tu wszędzie jest daleko w rejonie Atacama. Chilijczycy nie lubią pracować, a ciężko to już wcale, nawet za dobre pieniądze - jest oczywiście od tego sporo wyjątków. To ich zachowanie nie jest złośliwe, oni po prostu tacy są. Nikt ich nie nauczył pracować wydajnie. Ja ich nawet rozumiem, że robią wszystko, by mieć pieniądze i się nie przepracować.

Dzień mijał, a efektów brak. Znalazłem jakąś firmę, która chciała milion pesos. Blisko 1500 dolarów. Gdy kolejny raz odwiedzałem miejscowe biuro turystyczne, na dobrym poziomie, zastałem Daniela Alfaro. Właściciela jednej z firm turystycznych, mówiącego dobrze po angielsku, co tutaj jest wyjątkiem. Powiedział, że mi pomoże. I rzeczywiście niedługo później spotkaliśmy się na głównym placu. Powiedział, że nigdy nie był pod Llullu, a nie wyklucza wozić tam turystów w przyszłości. Chilijczyk, który chce się rozwijać - w końcu. Cena 600 000 pesos. Nie, za dużo. Zszedł do 520 000 jako minimum (1 dolar to 700-720 pesos), tłumacząc mi skąd ta cena. Tutejsze firmy nie kupują samochodów, tylko wynajmują, Daniel po 75 000pesos za każdy dzień. Na wyjeździe pod LLullu auto będzie używane 4 dni, więc już mamy 300 000 pesos, plus paliwo, zarobek, jedzenie dla kierowcy. Zgodziłem się, lepszej oferty nie było, gdybym sam wynajął auto kosztowałoby mnie to więcej.

Daniel ustalił późną godzinę wyjazdu, bo następnego dnia przed 11:00, to wykluczało, że dojedziemy do celu za dnia, ale nawet mnie to cieszyło. Czekała mnie cała noc przygotowań do wyjazdu i próba napisania coś na blog. Dzięki tej godzinie, była szansa na chwilę snu. Zapłaciłem połowę, Daniel dał mi świstek papieru przy mnie pisany, potwierdzający zapłatę. Przypadek sprawił, że go spotkałem, ten fakt będzie miał ogromny wpływ na mój pobyt w Copiapo jak się później okaże.

Znawca okolicy zapyta, dlaczego na Llullu nie jechałem z San Pedro de Atacama? Dlatego, bo ten wariant sprawdziłem 6 lat wcześniej i teraz wszystko się potwierdziło. Mimo że z San Pedro jest wyraźnie bliżej, to nie jest taniej, a wręcz drożej. San Pedro to 100% komercji, wioska stworzona dla turystów. Położone pośród mnóstwa atrakcji i we wspaniałej pustynnej scenerii. Niestety idą za tym ceny, kilkukrotnie wyższe często niż gdzie indziej. Dlatego nie opłacało mi się tracić czasu na dojazd do San Pedro, by płacić ich drakońskie ceny.

Ktoś też może zapytać. Dlaczego nie próbowałem z kimś się połączyć, dołączyć do jakiejś grupy? Pisałem przed wyjazdem do lokalnych biur w sprawie Llullaillaco i rejonu Pissis (o Ojosa się nie martwiłem). Treść mojej wiadomości była taka, że będę tutaj w takim czasie i z takimi planami oraz, że mogę dostosować się do terminów. Firmy, które odpowiedziały, obiecywały dać znać, gdy ktoś będzie miał podobne plany albo będzie jakaś grupa. Nikt się nie odezwał. Llullu i Pissis nie są popularne. Dochodził jeszcze jeden problem. Komercyjne wyjazdy trwają 9-11 dni, bo obejmują aklimatyzację. Są drogie. Ja aklimatyzacji nie potrzebowałem i co więcej, potrzebowałem pełnej samodzielności w poruszaniu się. Najprostsze wejście na szczyt kompletnie mnie nie interesowało. Reasumując, potrzebny był mi tylko transport.

 06.01 - Wyjechaliśmy po 11:00. A jednak za bardzo nie pospałem - tyle pracy przed podróżą. Oprócz mnie jechał Daniel i jego współpracownica przyuczająca się do obsługi turystów - Hareli. Zrobiliśmy postój w starym górniczym miasteczku - Inca del Oro, a w innym - Diego de Almagro - zabraliśmy Alvaro (nauczyciel muzyki, pasjonat fotografii i podróży). To także współpracownik Daniela. Trasa prowadziła pustyniami i wybrzeżem, jazda szła sprawnie, 120-140km/h. Jechaliśmy nowym terenowym Mitsubishi L200. Pogoda upalna. Przed Antofagastą, skręciliśmy ku wielkiej kopalni Escondida (miedź i inne metale), pnąc się powoli do góry. Dzięki kopalniom powstało w Chile, w trudno dostępnych miejscach, sporo dróg, wykorzystywanych także w turystyce.

Escondida z sąsiednimi kopalniami tworzy jeden wielki zespół, pracownicy wskazali nam drogę. Tylko na terenie tak dużej kopalni, różnych dróg są setki. A my popełniliśmy błąd. Ostatnie 30 minut kończącego się dnia, poświęciliśmy na przerwę. Gdy zapadł zmrok, utknęliśmy w kopalni. Alvaro miał trasę gps pod LLullu, ale trafić po ciemku w jedną ze stu dróg, prowadzącą w naszym kierunku, to niełatwe. Łącznie z przerwą, dobre trzy godziny kluczyliśmy po kopalnianych szutrach, zanim wjechaliśmy na właściwą drogę. Bez Alvaro, utknęlibyśmy na dobre. Koło schroniska (refugio) Las Zorritas 4160m, byliśmy o północy, nie zastaliśmy nikogo. Daniel najchętniej, by mnie tu wysadził, bo auto musiało szybko wrócić do Copiapo. Miało następnego dnia pracę do wykonania.

07.01 - Ruszyliśmy jednak wyżej, ale na 4425m Daniel stwierdził, że mam dwie opcje. Wysiąść tutaj, do obozu pierwszego na 4700m mam niedaleko. Albo dopłacić, bo on oszacował tyle godzin, a wyszło tyle więcej, każda godzina kosztuje taką kwotę. Te dodatkowe godziny pokrywamy po połowie i on wiezie mnie do obozu pierwszego, w dzień 15 minut jazdy, w nocy więcej. Wybrałem pierwszą opcję, a ta sytuacja bardzo przypominała zachowanie Manuela pod Ojosem del Salado - widocznie Chilijczycy tak mają. Ekipa pomogła mi rozbić namiot przy drodze i pojechali. Minęła pierwsza w nocy.

Rano przywitała mnie słoneczna pogoda i chmura przykrywająca szczyt Llullaillaco. Musiałbym zrobić dwa kursy, by wszystko donieść do C1 (obóz pierwszy). Szkoda było na to czasu, dlatego pozbierałem z łąki kamienie i ukryłem pod nimi część jedzenia i wody. Plecak jednak nadal ważył 20-25kg. Chodząc po łące miałem nadzieję, że nie natknę się na żadną minę, z czasów wojny argentyńsko-chilijskiej, o ile mnie pamięć nie myli, z przełomu lat 70-tych i 80-tych poprzedniego stulecia. 

Dopiero jak się wyspałem i porządnie spakowałem, ruszyłem na trasę, czyli w połowie dnia. Rozbiłem się o 19:00, po 4 godzinach marszu, na 5105m. Odcinek był długi i płaski.

 08.01 - Spokojnie o 10:00 ruszyłem do góry. Dwie godziny wcześniej koło mojego namiotu przechodziła czwórka Hiszpanów wracająca z Llullu. Ich samochód stał w C1. Wyglądali jak żywe trupy, bo dzień wcześniej atakowali szczyt z obozu na 5350m. Przyznali, że to była mordęga i żadnej przyjemności. Jako że mnie tępe zdobycie szczytu nie interesowało a potrzebowałem więcej czasu niż 5 minut na samej górze, w planie miałem nocleg na 6000m.

Ostatnie małe i marnej jakości platformy są na 5600m i wszyscy atakują wierzchołek z wysokości 5300-5600m. Mam na myśli główną drogę od strony Chile. Na tych wysokościach, jest dostęp do wody z penitentów i lodowców (w zasadzie wysokość noclegu 5300-5350m, określa się jako C2). W C1 dostępu do wody nie ma. Nie powinno to dziwić, bo rejon pustyni Atacama, jest najsuchszy na świecie.

Do 5600m była jakaś namiastka ścieżki. Potem szedłem wg własnego uznania lawowym, skalnym ramieniem. Dosyć młoda lawa i bardzo ciężki teren do wędrówki z dużym plecakiem. Pojawiły się elementy wspinaczki, duże nachylenie, jak to na stratowulkanie. Wpakowałem się w mało przyjemne miejsce. Wobec tego postanowiłem zejść na największy tutejszy lodowiec i jego skrajem ruszyć do góry. Z oddali wyglądał on bardziej przyjaźnie, na miejscu okazało się, że w większości pokryty jest penitentami. Niewielkimi, do pół metra, ale to wystarczająco uprzykrzało wędrówkę. A czas uciekał. Na 6000m, gdzie chciałem się rozbić, nie było na to szans. Musiałem iść dalej, ale w tych warunkach szedłem bardzo wolno.

Wróciłem na skały a raczej na głazy, często ruchome, poprzedzielane bardzo sypkimi fragmentami. Myślałem, że wyzionę ducha. Dzień się kończył, gdy wypatrzyłem potencjalne miejsce na namiot - między lodowcem, a głazami. Musiałem jednak pokonać fragment tego pierwszego. Bez raków, nie było na nie czasu. Na miejscu czekało mnie usypanie na stromym zboczu platformy. Ręce i czekan poszły w ruch. Gps wskazywał 6190m. Trochę wyżej widziałem bardziej płaskie miejsce, ale nie miałem godziny, by tam dojść. Minęła 21:00, gdy postawiłem namiot. Zapadł właśnie zmrok. Ostatnia czynność na zewnątrz, to zebranie śniegu i lodu do gotowania.

Trochę czułem się obolały po wędrówce tego dnia. W nocy było minus 12 stopni C w namiocie, na zewnątrz minus 15. Za to wiatr był bardzo słaby, w dzień wzmagał się zazwyczaj tylko popołudniami.

09.01 - ATAK SZCZYTOWY na Llullaillaco - wystartowałem o 9:00, tradycyjnie, gdy wyszło już słońce. Po co marznąć, gdy nie trzeba, i musiałem mieć ciągle na względzie odmrożone stopy. Ojos nie przyniósł tutaj żadnych strat i chciałem to kontynuować. Wpierw wszedłem własną trasą na wierzchołek 6580m. Wybitny wierzchołek (jeden z wielu w masywie), skąd świetny widok na wierzchołek główny i różne partie Llullaillaco. Świetnie widać, jak ponad sto lat temu płynęła z rejonu tego najwyższego szczytu lawa, tworząc potężne ramiona. Dzięki temu powstała pomiędzy punktem na którym się znajdowałem a tym, gdzie zmierzałem, mała dolina, wąska, do której osypują się skały. Posiada ona niewielkie zagłębienie z mini lodowcem. Gdy jest bardzo ciepłe lato, topi się więcej lodu i powstaje w tym zagłębieniu na 6300m, okresowe małe jeziorko, na powierzchni lodu. Tym razem jednak lód miał się dobrze.

Miałem nadzieję, że z wierzchołka 6580m (może ma jakąś nazwę?), zejdę do przełączki i wejdę na cumbre principal (szczyt główny), ale się przeliczyłem. Lód i stromizmy, kazały poszukać innego rozwiązania. Gdybym musiał zejść z niego całkowicie, mógłbym wracać do namiotu - za dużo straciłbym czasu, ale znalazłem skalny wąski żleb, stromy, sypki, z jakimś lodem. Udało mi się nim zejść tracąc tylko 120m wysokości. I dalej stromo po najmłodszej lawie, raz głazy, raz sypko. Ciężko. Gdy dotarłem na rozległy szczyt główny 6755m, gdzie krater, liczne wierzchołki i zagłębienia, wszystkiemu się przyglądałem. Jak to zwykle bywa, najwyższy punkt znajduje się na końcu. A z niego efektowne pustynno-wulkaniczne widoki Puna de Atakama. W dół ruszyłem około 18:30. I początkowo wcale nie było szybciej, trudny teren na to nie pozwalał. Na ruchomych głazach łatwo zrobić sobie krzywdę. Schodziłem dolinką pomiędzy szczytem 6580 a głównym. Do namiotu doszedłem o 21:00. Nabrałem śniegu, trochę gotowania i spać, po bardzo udanym dniu.

Llullaillaco - wysokość, aktywność, "naj". Dlaczego 6755m a nie 6739m? Bo oba gps-y nie pozostawiały złudzeń, że Llullu ma taką wysokość z błędem do 5m. A skąd te 6739m? Pomiaru dokonano sporo lat temu, a do tego szczyt kryje wiele skalnych wierzchołków o zbliżonej wysokości. Prawdopodobnie jeden z nich ma właśnie 6739m i wchodzącym na niego wydał się najwyższy. Co zmienia te kilkanaście metrów? A no to, że być może Llullu nie jest siódmą górą Ameryki Południowej, a piątą lub szóstą, po Aconcagui, Ojosie del Salado, Pissis, Huascaran (ok. 6768m) i Bonete. Zbliżoną wysokość, zapewne z pewnym błędem pomiaru, mają, Nevado Tres Cruces (ok. 6740-6749m) i Cerro Bonete (ok. 6750-6759m) - obie góry położone w rejonie Ojosa i Pissis. Ponadto Llullu jest czwartym wulkanem świata co do wysokości - po Ojosie, Pissis i Bonete(zakładając, że ten ostatni jest wyższy). Przy czym niektórzy kwestionują, że Bonete jest wulkanem, używając sformułowania, że to góra pochodzenia wulkanicznego. Osobiście uważam, że to stary wygasły wulkan, jakich wiele w tej części Puna de Atacama. Llullaillaco, to najwyższe archeologiczne stanowisko na świecie, odnaleziono tutaj (nie na samym szczycie) inkaskie mumie, można je obejrzeć w muzeum w argentyńskiej Salcie. A co do aktywności, o której więcej wkrótce, wulkanu, który wybuchł w 1877 roku nie można uznać za nieaktywny. Z punktu widzenia naukowego, to niedawno.

10.01 - cel - zejść przynajmniej do 5300m, a najlepiej do C1 na 4700m. Czas schodzenia do 18:00, bo ostatnio wchodziłem do namiotu dużo później. Nie śpieszyłem się ruszając w dół po 12:00. Po odcinku po głazach, wybrałem lodowiec z penitentami. Ruchome głazy, kilka upadków, noga wpadająca w dziwne otwory. To groziło poważną kontuzją. Na lodowcu było ciut lepiej, ale nadal wolno, dopiero od 5900-5800m gdy teren trochę złagodniał, mogłem przyśpieszyć. Na 5600m z groszami spotkałem parę Austriaków na aklimatyzacyjnym spacerze. Rok wcześniej byli na Ojosie del Salado. Na pytanie, czemu od razu nie poszli na Llullu mając aklimatyzację, odpowiedzieli: bo to dla nich zbyt duży wysiłek, by za jednym zamachem wejść na tak wysokie dwa wulkany. Dziwne, byli dopiero gdzieś po 40-tce. Zdziwili się na mój widok - duch czy co - bo po drodze nie widzieli mojego samochodu. 

Na 5300m nabrałem zapasu wody, a chwilę przed 18 dotarłem do C1, gdzie stał samochód Austriaków. Rozbiłem się w samotności na 4725m.

11.01 -  mogłem czekać na odbiór tutaj, ale postanowiłem zejść do schroniska Las Zorritas 4160m. Trasa okazała się całkiem długa, wcześniej w nocy jej nie widziałem. Nawet było kilka podejść. Z 4425m wziąłem depozyt żywnościowy, nienaruszony. Wędrówkę urozmaicały vicunie i widoki na Llullaillaco. Po jakichś 3h dotarłem do celu, około 15:00. Nie było nikogo, a schronisko Conaf zamknięte. Na szczęście jeden z niewielkich budynków był otwarty. Nawet znalazłem materac. Nie musiałem rozbijać namiotu. Zrobiłem spacer po okolicy, a potem odpoczynek. Obok przepływa zmineralizowany potok, zatem był dostęp do wody. Co prawda wokół nie brakowało kup vicunii i guanako, ale wrzuciłem tabletki odkażające, zagotowałem i było w porządku. 

Po 17:00 podjechały dwie terenówki Chilijczyków. Jednego spotkałem pod Ojosem. Postanowili powalczyć z kłódką i otworzyć refugio. Zostałem u siebie, będąc już rozpakowanym. Wybrali się na wycieczkę off roadową z Copiapo do San Pedro de Atacama (3 dni off roadu i powrót asfaltem). Refugio choć małe, jest całkie przytulne (4 łóżka, sofa z biurkiem i piecem, kuchnia, niedokończona toaleta z prysznicem).

To całe Chile, Conaf każe załatwiać specjalne pozwolenia na LLullu, pogranicznicy, również. Pierwszego nie miałem, drugie owszem. A potem i tak nikt tego nie sprawdza. Zaś schronisko w środku sezonu, zamknięte na cztery spusty. 

Wieczorem spakowałem się i poszedłem wcześnie spać. Następnego dnia rano miano mnie odebrać.

Llulluillaco jest trudniejszy i bardziej męczący od Ojosa. To charakterystyczne dla wulkanów z młodymi lawami. Do tego startuje się z dużo niższego pułapu i wyżej nie ma ścieżki, ludzi prawie wcale. Pogoda dopisała. Udało mi się nie odmrozić bardziej palców u stóp, za to Llullu trochę je zmasakrował w inny sposób. Obtarcia, odciski, zdarta skóra. Przy zdrowych stopach nie byłoby problemu, bo to norma na wulkanach, ale tak musiałem znowu jeszcze bardziej poświęcić im uwagi. 

 12.01 - dzień powrotu do Copiapo. Daniel wspominał o 6-7 rano, dlatego budzik nastawiłem na 5:30. O 6:00 usłyszałem włączony silnik auta, może to Chilijczycy rozgrzewają swoje maszyny? Okazało się, że to mój transport. Przybyli o 5:00 i postanowili się przespać, silnik włączyli dla ogrzania. Tym razem zamiast Daniela, był Gabriel, brat Alvaro. O 6:30 jechaliśmy już w dół, znowu mając pewne problemy, za dnia, by wyjechać z kopalni Escondida. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy małych inkaskich ruinach. 

Kopalnia pracowała pełną parą. Gigantyczne ciężarówki, maszyny, taśmociągi, zwałowiska. Pełno pyłu. Do wieczora jechaliśmy do Copiapo. Daniel obiecał mi dobrą cenę transportu w rejon wulkanu Pissis. Spotkaliśmy się, ale on wyliczył prawie 1,2mln pesos. Zakładałem, że skoro Pissis jest niedaleko Ojosa, choć po stronie argentyńskiej, to cena będzie wahała się pomiędzy właśnie Ojosem a Llullaillaco. A tu taka "super" oferta. Daniel chciał 480 tys. za dowiezienie mnie do granicy na Przeł. San Francisco (za Laguną Verde) i z powrotem. Reszta miała być dla gościa z firmy argentyńskiej. Chociaż Daniel zszedł z ceny do 320tys, to nadal stanowczo za dużo. Zostałem bez transportu w rejon Pissis i historia rozpoczęła się od nowa. Jeszcze tego dnia zacząłem szukać jakiegoś rozwiązania, a Marta miała dołączyć do poszukiwań kolejnego. Daniel obiecał dać mi namiary na Argentyńczyka, z którym nawiązał kontakt. Stwierdził również, że do Llullaillaco dopłacił, bo chciał mi pomóc. Mnie się wydaje, że jednak ciut zarobił, ale rzeczywiście przy chilijskich kosztach, interesu nie zrobił, za to zdobył doświadczenie na temat dojazdu pod Llullu. Ten dzień nie skończył się optymistycznie.

KILKA LUŹNYCH RZECZY:

W tutejszych residencialach (pensjonatach) dla górników może nie być okna, za to może być gorąco jak w saunie, a miejsca tyle, że ledwo mieści się łóżko. To wszystko jest w porządku pod warunkiem, że jest mały telewizor. A więc  mieszkam sobie w takim pokoju z jednym kanałem anglojęzycznym - informacyjnym BBC. Między Ojosem a Llullaillaco patrzę, a na czerwonym pasku informacja o nie żyjących 22-ch osobach. Zamach terrorystyczny znowu? Nie. To liczba zamarzniętych na śmierć osób jednej nocy w Polsce. Mijają lata, a nikt nie potrafi sobie z tym problemem poradzić. Z zawstydzającą liczbą zamarzniętych co roku osób.

Nie mieszczące się rzeczy w plecaku spowodowały, że musiałem wysłać paczkę do Polski. Moje plecy też o to prosiły. Wysłałem prawie 5kg lawy, minerałów, próbek ziemi. Wybrałem najtańszą paczkę rejestrowaną, płacąc prawie 44000pesos (1USD=700-720pesos). Co ciekawe, na poczcie nie można kupić pudełka. Zabrałem ze sklepu. A na pytanie co zawiera przesyłka, odpowiedziałem zgodnie z prawdą - pamiątki. Których znowu mi przybywa w plecaku.  

Sześć lat temu słyszałem, że Copiapo chce być miastem nie tylko górniczym ale też turystycznym - bramą m.in. do Puna de Atacama. Minęło 6 lat i nic się nie zmieniło. Informacja turystyczna działa dobrze, ale widokówki z jakimkolwiek wulkanem nie uświadczysz. Za co tak samo jak 6 lat temu mnie przepraszano. 

Sprzęt na wulkany. Wulkany mają swoją specyfikę, zwłaszcza te aktywne. Żartuję sobie, że powinienem być testerem wszystkich firm outdoorowych i produkujących elektronikę typu aparaty, kamery. Nie ma lepszego miejsca niż wulkany. I która firma przeszłaby test? Żadna. Lata włóczęg, pełne szafy sprzętu - wymusiły założenie pliku z tym co mam, gdzie, w jakim stanie. Kiedyś policzyłem firmy, których sprzętu używałem lub używam. Wyszło około 150. Ostra lawa jest jak tarka, podeszwa znika jak opony w formule 1. Pola geotermalne topią buty, ubranie, rozklejają, palą szwy. Każde otarcie się o ostrą lawę rozdziera wszystko. A ja często muszę klęczeć, przeciskać się przez pola lawowe. Przy intensywnej eksploracji wulkanów sprzęt rozlatuje się w rękach. Elektronika wysiada od tego co w zwykłych górach, jak różnice temperatur, mróz, wilgoć. Na wulkanach dochodzi pył, wyziewy wulkaniczne, ostra lawa. Np. buty, które w górach wytrzymają dwa lata intensywnego używania, na wulkanach wytrzymują miesiąc-dwa. Za mną połowa wyprawy, a część sprzętu już musiałem wyrzucić. Ten kluczowy kleję, łatam srebrną taśmą, zszywam. By wytrzymał te 112 dni, potem wyrzucę. Nawet gdybym chciał, to na wyprawach na ogół nie mam gdzie kupić nowego specjalistycznego sprzętu. Z elektroniką nie jest lepiej. Biorę po kilka aparatów/kamer. Zazwyczaj wracam bez żadnego z tych urządzeń, muszę się czasami ratować kupnem na wyprawie. Taka jest specyfika wulkanów. Ich eksploracja niszczy wszystko i szybko. Póki co, żadna firma nie produkuje sprzętu dedykowanego na wulkany i póki co, przyzwyczaiłem się, że po wyprawie muszę odbudowywać sprzęt od nowa, a do domu wracam tylko z lawą.

English short note:  Llullaillaco 6755m - the highest active volcano in the world. In one day I climbed the main summit and lower summit: 6580m. In a little over a month beside Llullaillaco I climbed alone: Aconcagua 6962m the highest mountain in South America  (in difficult winter conditions), Ojos del Salado 6896m -  the highest volcano in the world, the second highest mountain of the Andes (three times over six days, from Chilean and Argentinian side(two times). Pissis (to 6800m) - the second highest volcano in the world, the third mountain of the Andes (3 highest peaks in 2 days, in difficult winter conditions).

  • NA ZDJĘCIACH: 
  • 1) Miasteczko Inca del Oro.
  • 2) Na 4425m, w tle Llullaillaco.
  • 3-7) Masyw Llullu i największy jego lodowiec, powyżej 6000m.
  • 8) wierzchołek 6580 i w tle główny.
  • 9-15) Samiutki wierzchołek Llullaillaco 6755m i jego okolice (na ostatnim zdjęciu Argentyna i Salar Llullaillaco 3750m, a w tle Salar de Arizaro).
  • 16) Miejsce, gdzie czasami tworzy się mini jezioro na 6300m.
  • 17) Główny lodowiec Llullu, w "dziurze lodowca", na samej górze zdjęcia, po lewej stronie, gdzie widać kawałek ziemi, miałem rozbity namiot.
  • 18) Vicunie.
  • 19) Panorama na główny wierzchołek Llullu i młode lawy.
  • 20) Nasz Mitsubishi L200 w rejonie kopalni Escondida.
  • 21) Inkaskie ruiny.
  • 22) Oba buty w ten sam sposób załatwiło Llullaillaco w 5 dni.
  • 23) Połowa wyprawy i tak wyglądają podeszwy. Obecnie oba buty wyglądają wyraźnie gorzej.
  • 24) Copiapo, od lewej Hareli, Gabriel, Alvaro.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search