Blog

Blog

Craters of the Moon - czyli Księżyc na Ziemi, dokładnie w Idaho

Pomnik Narodowy: Craters of the Moon, Idaho.
Już po piątej rano byłem w drodze (27 luty). Bardzo napięty plan dnia nie pozwalał na obijanie. Wpierw drogą nr 84 przez Oregon i Idaho, by w miasteczku o sympatycznej nazwie Mountain Home skręcić na drogę nr 20. Już na tej pierwszej robiło się coraz wyżej i bardziej zimowo, na tej drugiej zrobiło się całkiem, a wysokości zbliżyły się do 2000m. Zaspy śnieżne po bokach, białe góry, czasami lód pod kołami. Minimalny ruch na dobrej drodze, więc rzadko schodziłem poniżej 80mil/h. Mam zwyczaj prowadzenia jedną ręką, lewą, trzymając ją na środkowym górnym fragmencie kierownicy. Dlatego widziałem prędkościomierz do 40mil/h i od ponad 100mil/h. Sporo razy zauważyłem, że jadę trochę za szybko, gdy wskazówka dochodziła do 110mil/h. Na zwykłej jednopasmowej drodze. Szaleniec? Nie. Tam mają po prostu takie drogi oraz takie pustkowia, że można jechać tak szybko i bezpiecznie. Na luzie. Zresztą inni kierowcy też nierzadko jechali 80mil/h i szybciej. A więc nieprzepisowo. Mamy XXI wiek, dobre drogi, nowoczesne i coraz bezpieczniejsze samochody. Szybkie. A ograniczenia prędkości takie jak pół wieku temu. Kuriozum, abstrakcja, szaleństwo. Nie do przestrzegania.

W Carey dostałem się na drogę nr 26 jadąc już koło pola lawowego - części Craters of the Moon. Przy visitor center parkowałem chwilę przed 15:00 (prawie 1800m n.p.m.). Było zimno, ale przepiękna pogoda. I zero ludzi. Martwiło mnie, że nie mam rakiet śnieżnych, stuptuty zniszczone, buty dziurawe. Standard pod koniec wyprawy. I tak trzeba dać radę. W lecie są tam ścieżki, trasa samochodowa. Mnie czekał najczęściej śnieg po kolana albo pas.

Craters of the Moon - Pomnik Narodowy położony na płaskowyżu: Snake River Plain, na ok. 1800m n.p.m. W stanie Idaho. Jest to jeden z najwspanialszych przykładów rozległych pól law bazaltowych z licznymi jaskiniami. Największej ochronie poddany jest najcenniejszy obszar wulkaniczny o powierzchni około 1000km2. Law jest jednak blisko dwa razy tyle. Znajduje się tutaj wspaniały przykład tzw. otwartego pęknięcia tektonicznego. Oprócz pola lawowego teren obejmuje około 25 niewysokich stożków wulkanicznych. Przekraczają niewiele ponad 1900m. Chociaż obecnie postrzega się ten teren jako nieaktywny wulkanicznie, to jest on młody. Pola lawowe powstały 15000-2000 lat temu. I któż wie, czy znowu kiedyś ten teren nie ożyje wulkanicznie? Wulkanolodzy traktują ten obszar jako uśpiony i przepowiadają kolejną erupcję w okresie najbliższych dziewięciuset lat. Starsze lawy "atakuje" roślinność, z drzewami wyłącznie. Młodsze wyglądają "pozaziemsko". Badania tych terenów rozpoczęły się dopiero pod koniec XIX wieku, a księżycowe krajobrazy jakie zastali pierwsi odkrywcy, posłużyły do nadania nazwy temu terenowi.  Na polach lawowych ćwiczyli niektórzy astronauci misji Apollo, ale przyznali oni po powrocie z Księżyca, że pole lawowe w Idaho sie różni. Na Księżycu prawie wszystkie kratery powstały w wyniku uderzeń meteorytu i nie ma tam takich pół lawowych.

W lecie jest bardzo sucho, a lawa za sprawą słońca nagrzewa się często do ok. 70 stopni Celsjusza. Podczas mojego pobytu prawie cały teren był pod grubą warstwą śniegu, tylko miejscami wystawała lawa. Udało mi się przejść przez kilka stożków i kraterów, przez fragment pola lawowego (w szczególności teren: North Crater, Paisley Cone, Inferno Cone, Snow Cone, Spatter Cones). Łatwo nie było. Dużo śniegu, dziury w lawie. Nietrudno było sobie skręcić nogę. Zapuściłem się trochę za daleko i po 18:00 zastała mnie noc. Solidny mróz plus silny wiatr. Przemoczone od dawna buty. Ale i radość z tego co zobaczyłem. Piękna kraina. Piękny teren wulkaniczny. W każdej kieszeni i w plecaku lawa, łącznie dobry ponad kilogram lekkiej interesującej lawy.

Gdy wróciłem do samochodu o 19:00 przebrałem buty i skarpetki, na więcej czasu nie miałem. Chciałem przed północą dojechać na skraj kaldery Yellowstone do mieściny West Yellowstone. Przed Idaho Falls przy drodze nr 20 mijałem jeszcze jedno pole lawowe. W mieście zrobiłem zakupy, zatankowałem do pełna i ok 22:30 wystartowałem na ostatni odcinek. Dalej drogą nr 20. Ruch był minimalny, czasami ciężarówki, sporadycznie pick up`y. Coraz wyżej, coraz więcej śniegu na poboczach. Coraz częściej na drodze. Nawet zaczął padać. Wysokości do ponad 2200m n.p.m. I ja w toyocie yaris na letnich oponach. Świetnie. W głowie pojawiała się myśl, że to co robię, to nie jest dobry pomysł. Ostatni odcinek jechałem wolno, za sprawą oblodzenia i śniegu na drodze. Do West Yellowstone dojechałem kilka minut przed północną, pokonując tego dnia ponad 1000km. Mróz był solidny, śniegu pełno, rozłożyłem się w śpiworze na tyłach yariski. Wysokość 2040m. Kilka godzin wcześniej przesunąłem zegarek o godzinę do przodu, podczas zmiany strefy czasowej.

RÓŻNOŚCI.

Co stan to obyczaj. W Waszyngtonie w dzień kierowcy jechali dosyć przepisowo, ale w nocy gaz do dechy, dozwolone prędkości często przekraczano o kilkadziesiąt mil na godzinę. W Oregonie, Idaho i Montanie, gdzie ograniczenia mniejsze, a może i normalniejsza policja, nawet w dzień kierowcy śmiało o 10 mil przekraczali prędkość na drogach szybkiego ruchu, na pozostałych i po 20. A w nocy w ogóle ograniczeniami prędkości się nie przejmowali. W takim stanie Waszyngton na drogach szybkiego ruchu można się poruszać 60-70 mil/h, a w pozostałych 75(bardzo rzadko 70)-80 mil/h. Na niższej klasy drogach w tym pierwszym stanie dominowały ograniczenia 50-55mil/h, w pozostałych 60-75 mil/h. Czasami były nocne ograniczenia o 10mil/h mniej. W praktyce na górskiej drodze w Idaho mogłem jechać zgodnie z przepisami szybciej niż na autostradzie w Waszyngtonie. I gdzie tu logika? Jak kierowca ma szanować przepisy drogowe? Ktoś mi chce powiedzieć, że w jednym stanie jazda autostradą powyżej 70 mil/h jest niebezpieczna, a w innym na górskiej drodze jazda 75mil/h jest bardziej bezpieczna? Nie wierzę. 75 mil/h na dobrej górskiej drodze to prędkość prawidłowa, 70 mil na autostradzie, to głupota, bo po co budować autostrady? Powinno być przynajmniej 20 mil szybciej. Danie dużych uprawnień stanom do tworzenia prawa i regulowania zachowania osób w nich przebywających, to jedna z większych głupot jakie wymyślili w USA. Co stan to inne prawo. Zapewne takie prerogatywy przyznane stanom zapewniają spokój Waszyngtonowi, nie buntują się one. Ale zwykli ludzie się męczą. Jadę autostradą 80 mil/h, tyle można, mijam tabliczkę stanu i nagle znak 65mil/h. Droga ta sama i taka sama. Podobne absurdy są na drogach lokalnych. Na tej samej drodze w jednym stanie mogłem jechać 55 mil/h, wjeżdżam do drugiego i mogę jechać 70mil/h. Ale w samych stanach są absurdy. Po kolejnych skrzyżowaniach czasami brakuje znaku przypomnienia prędkości, za to lokalne władze uwielbiają się bawić w zwiększanie i w zmniejszanie prędkości o 5 mil/h. Autostrada, taka sama przez tysiąc kilometrów, ale co jakiś czas zwiększenie i zmniejszanie prędkości o te 5 mil, bynajmniej nie przejeżdżając przez tereny zabudowane, tam są duże ograniczenia, jakoś da się je uzasadnić. Ale gdy jadę przez pustkowie się nie da. A najfajniejsze, że wszyscy ignorowali te pięciomilowe zmiany. Taka twórczość urzędnicza dla samej twórczości. Przynajmniej więźniowie mięli zajęcie przy produkcji tych tablic (głównie zajmują się nią więzienia). I jeszcze jedno, w Stanach lepiej i szybciej mi się jeździło na jednopasmowych drogach niż na autostradach.

Amerykanie uwielbiają ustawiać przy drogach mnóstwo znaków tekstowych. Z ostrzeżeniami, informacjami, zakazami, regulacjami. Dużo tekstu niewielką czcionką i często kilka metrów od drogi. Jako turysta powinienem się przy każdym z nich zatrzymywać, nawet na autostradzie, a to niemożliwe i absurd. Znaki z nazwami miejscowości przy zjazdach też są ściśnięte. Dużo nazw, drobna czcionka. Bez zatrzymania na środku drogi albo znacznego zwolnienia, nie da się upewnić, czy jest na tablicy nasza miejscowość. Pisałem w poprzednim tekście o niewidocznych ograniczeniach prędkości - niewielkie białe znaki z czarną czcionką. Podobną metodę stosują do oznakowania części dróg. Te najważniejsze są widoczne, te średniej ważności i słabsze znowu są napisane czarną niewielką czcionką na białej grafice, która bynajmniej nie pomaga. Ponadto Amerykanie lubują się, by czasami jedna droga była fragmentem iluś innych i stawiają multiznaki, z wszystkimi numerami. I odnajdź tu swoją drogę człowieku? W nocy, bez zatrzymywania.

Same zjazdy też nie są najlepiej oznakowane, ilość i jakość informacji o zjeździe, wielkość znaków, napisów, miejsce rozmieszczenia. To wszystko jest na niskim poziomie, szczególnie uciążliwym nocami.

Oznakowanie mają słabe, ale jakość asfaltu bardzo dobrą. Dziury, gorsze fragmenty to rzadkie zjawisko. A też mają zimę, śnieg na drogach. Podobnie jest w wielu krajach nordyckich. Zawsze zastanawiam się jako to jest, że tam rodzaj asfaltu/betonu i technologia jego położenia pozwala te drogi latami użytkować bez napraw. A w Polsce nawet nowe drogi dosyć szybko są dziurawe, już po dwóch-trzech zimach, a lokalne rozpadają się, mimo że niedawno położono nowy asfalt. Nie dałoby sie tak jak w USA, raz a dobrze?

Yaris miał pośród wskaźników zieloną kontrolkę z napisem "eco". Zapalała się przy ekologicznej jeździe. Na szczęście przy mojej prawie się nie zapalała, a gdy to następowało, robiłem tak by zgasła. Nie dlatego, że nie chce jeździć ekologicznie, czy zużywać mniejszych ilości paliwa. Chcę. Ale ten zielony sygnalizator tak dawał po oczach, zwłaszcza w nocy, że miałem do wyboru, albo zakleić albo dodać gazu. Łatwiej było mi zrobić to drugie. Zwłaszcza przy śmiesznie niskich cenach miejscowego paliwa. Ile mój yaris palił nie mam pojęcia, chociaż często tankowałem. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, pełen bak kosztował mnie od rezerwy dwadzieścia dolców.

Bardzo mnie raziło częste nie włączanie świateł mijania/dziennych, w sytuacji mocno uzasadnionej. Obserwuję takie obrazki w krajach biednych i bardzo biednych. Po Stanach się nie spodziewałem. Leje deszcz, jedna czwarta albo jedna trzecia aut bez świateł. Mgła, to samo. Zapadł prawie zmrok, a co dziesiąty samochód bez oświetlenia. Kilka razy bym przywalił w takie auto-widmo. Żenujące. W Polsce pod tym względem też nie jest rewelacyjnie, ale w porównaniu z USA, jest fantastycznie. Inna sprawa, że musimy cały rok mieć włączone światła. Ale chyba też mamy więcej wyobraźni, że jak pada czy jest noc, to światła powinniśmy mieć włączone.

Strasznie irytujące jest tankowanie czy kupowanie jedzenia przy głównych drogach, szybkiego ruchu. W Europie zjeżdża się na stację, restaurację, do hotelu, przy samej drodze, by zaraz na nią wjechać jeśli chcemy. W Stanach nie. Trzeba zjechać na zjeździe, w boczną drogę, gdzie na ogół jest nawalone stacji, barów, moteli. Nie mniej jest to potężna strata czasu. Trzeba w skrajnych przypadkach pokonać kilka kilometrów, kluczyć dróżkami między barami, stacjami, stać na światłach i potem wrócić na zjazd. Wolę zdecydowanie europejskie rozwiązania. Miałem wiele razy tak, że byłem głodny, paliwo się kończyło, ale jechałem do oporu. Bo nie mogłem zjechać do stacji, by w pięć minut zatankować i jechać dalej. Nie mogłem zjechać do baru, by w kwadrans zjeść i jechać dalej. Sam zjazd z autostrady, dojazd do stacji czy baru zajmował kilka minut, czasami więcej. Do tego Amerykanie sobie nie ufają i nie można zatankować, a potem zapłacić. Trzeba płacić kartą, a wtedy paliwo często jest droższe. Albo wpierw zapłacić gotówką na stacji a potem zatankować. Gdy zatankujemy mniej niż zapłaciliśmy, trzeba wrócić na stację, odebrać pieniądze. Dla mnie osobiście koszmarne marnotrawstwo czasu. W ciągu całego dnia jazdy są to straty sięgające godziny, dwóch.

Tak zwane "rest area", czyli przydrogowe parkingi, nieczęste, bywa, że nie są przy drodze. Kilka razy wpakowałem się na takie. Trzeba było zjechać z autostrady, pokonać 1-3 kilometry krętymi drogami i dopiero był parking. Ilość śmieci przy drogach również nie pozostawia dobrego wrażenia.

Podróżując po świecie zastanawiam się czasami, dlaczego sami sobie komplikujemy życie. Czemu tyle jest różnic w różnych zakątkach świata, w tematach drobnych, ale upierdliwych. Nie można ujednolicić? Różne gniazdka skąd pobieramy prąd. Na opisywanej wyprawie kilkukrotnie musiałem korzystać z różnych końcówek, nawet w sąsiednich krajach. Różne rozmieszczenie klawiszy na klawiaturach komputerowych. Potem człowiek szuka i szuka jak wpisać internetową "małpkę". Różnej wielkości opakowania, jak butelki, puszki. Po co to? Temperatury także nie można podawać jednolicie, bo jedni używają skali Celsjusza, inni Fahrenheita. Są uncje i kilogramy. Kalorie i dżule. Kilometry i mile. Metry i stopy. Drogowy ruch lewo i prawostronny. Nawet ten sam model samochodu nie może mieć jednolitego oznakowania co do marki i nazwy modelu. Paliwo także w różnych częściach świata nie może mieć jednolitej liczby oktanowej. A to tylko kilka przykładów.

  • Na zdjęciach:
  • 1-6) W drodze do Craters of the Moon.
  • 7-37) Craters of the Moon - National Monument.
  • 38-40) Pisałem, że w krajach Ameryki Łacińskiej jest syf przy drogach, ale w Stanach też nie jest dobrze. Te zdjęcia zostały zrobione na obszarach przyrodniczych prawnie chronionych.
  • 41) W Stanach 91 oktanów to już premium.
  • 42) Moje "centrum dowodzenia".
  • 43) Półmetrowa amerykańska kanapka, wystarczyła mi na trzy posiłki.
  • 44) Podróbka polskiej kiełbasy. Mamy najlepsze wędliny na świecie. Wiedzą to nawet Amerykanie, ale zrobić kiełbasy zbliżonej do polskiej nie potrafią.
  • 45-46) Te znaki "atakowały mnie" ciągle. Jak tak dalej pójdzie, to Stany będzie można zwiedzać tylko z samochodu i z asfaltu.
  • 47) kawałki lawy przywiezione z Craters of the Moon.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2025 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search