Blog

Blog

Najwyższa góra Islandii - Hvannadalshnukur 2119m cz. 1

 Kopuła szczytowa Hvannadalshnúkur 2119 m - najwyższej góry Islandii.
Szykując wyprawę na Islandię w 2014 roku, priorytetem była penetracja Interioru - trudnodostępnego górskiego terenu zajmującego większość wyspy. W zasadzie tylko dwa miesiące się do tego nadają, lipiec i sierpień, z naciskiem na sierpień. Czasami w drugiej połowie czerwca część interioru jest już otwarta, a we wrześniu jeszcze. Dlatego prawie cały wyjazd odbył się w sierpniu. Udało się przejechać wszystkie zaplanowane drogi off roadowe mimo deszczowej a chwilami nawet śnieżnej aury. Oczywiście nie umknął mojej uwadze najwyższy szczyt kraju: Hvannadalshnúkur 2119m - część wielkiego wulkanu Oraefajokull (Öræfajökull), przykrytego największym europejskim lodowcem - Vatnajökull. To wartościowy wulkan do mojego projektu 100 wulkanów, a wyprawa 2014 dotyczyła tego projektu.

Niestety zebrane informacje nie napawały optymizmem. Ze względu na stan lodowca i szerokie szczeliny lodowcowe, w lecie góra jest niedostępna. Czasami jeszcze w lipcu da się na nią wejść, w sierpniu sporadycznie. Wszystkie agencje górskie odpisywały, że sierpień to za późno. Dlatego w pierwotnym planie wyprawy Hvannadalshnúkur się nie znalazł. Przyjąłem założenie, że przyjadę tam jeszcze kiedyś, wiosną, gdy stan lodowców jest stabilny. Śledziłem jednak temat i w czerwcu pojawiła się oferta w jednej z firm na wejście na Hvanna (takiej skrótowej nazwy będę używał zamiennie z pełną). Zarezerwowałem i zapłaciłem. Z naszej 4-osobowej ekipy, jeszcze dwie osoby wyraziły chęć wejścia. Nie nastawiałem się jednak, nawet trochę byłem zdziwiony. I słusznie. Bo niewiele później wejście odwołano, tłumacząc bardzo złym stanem lodowców. Tak deszczowej wiosny nie mieli tam od 100 lat, twierdzili. Kasa wróciła na konto, chociaż po przeliczeniach kursów przez bank, trochę mniejsza. W lipcu znowu w tej samej firmie - Icelandic Mountain Guides - oferta powróciła na stronę internetową. Wszystkie inne firmy od dawna zaprzestały wprowadzania na szczyt tłumacząc, że to niemożliwe. Znowu zapłaciłem za naszą trójkę. Z nastawieniem negatywnym, bo skoro wszyscy twierdzą, że się nie da, to czemu ci jedni twierdzą, że jest inaczej? Gdy podczas wyjazdu dotarliśmy do Skaftafell, do biura firmy, od razu powiedziano, że nie ma żadnych szans wejścia na wierzchołek. Szczeliny mają po 5-7 metrów szerokości. Całą wiosnę i większość lata padał deszcz, ostatnie wejście na szczyt w tym roku miało miejsce 20 czerwca, następne będzie wiosną 2015. To po co przyjęliście kolejną rezerwację? Nie bez powodów. Firma wpadła na pomysł, by przekierowywać ludzi z Hvanna na Hrutsfjallstindar 1875m. I praktycznie wszyscy na tą zamianę się zgadzali. Dlaczego? Bo wśród wykupujących taką górską wycieczkę, prawie wszyscy to ludzie bez doświadczenia, bez sprecyzowanego celu, po prostu turyści (minimalny wiek uczestnika to 16 lat). Którym de facto wszystko jedno na jaką górę wejdą lub spróbują wejść, byleby się było czym pochwalić po powrocie. I nie ma w tym nic złego, ale dla mnie nie jest wszystko jedno. Hrustafjallstindar zupełnie mnie nie interesował, moich towarzyszy podróży również. Góra któraś tam co do wysokości od najwyższej, bezpieczniejsza i wygodniejsza dla przewodników. Może i oferuje ładniejsze widoki przy dobrej pogodzie, ale ja nie chodzę po górach dla widoków. Cena taka sama jak dla Hvanna czyli 35000 koron, wychodziło jakieś 1000zł od osoby. Później obniżyli o 5000 koron. Nie ma tematu, albo Hvanna albo nic. Kiedy mam przyjechać, by mieć pewność, że góra będzie osiągalna - wiosną, najlepiej do początków czerwca. Firma oddała mi kasę, z której bank znowu trochę mi zabrał przeliczając waluty. By mieć powód aby tutaj wrócić, w Skaftafell, w krzakach, zakopałem kartusz z gazem, zapisałem współrzędne GPS, dołączyłem anglojęzyczną informację, by nie ruszać, bo po kartusz wrócę. Jedni wrzucają monety do fontanny, ja zakopuję gaz. A odzyskany dzień przeznaczaliśmy na krótką wizytę we Fiordach Zachodnich, których w planie nie było. Nie dysponując odpowiednią ilością sprzętu i doświadczonym zespołem wspinaczkowym, nie mogła zapaść inna decyzja. Nieraz się w życiu wspinałem sam, wpadłem kilka razy do szczelin. Cudem się nie zabiłem i wiem, że takie szczęście nie będzie mi dopisywać w nieskończoność, dlatego staram się igrać ze śmiercią jak najrzadziej. Moje życie jest więcej warte niż kilkadziesiąt tysięcy koron. A gdybym chciał wynająć Islandczyków w sierpniu 2014, sprzęt, w tym drabinki, to potrzebowałbym tyle kasy za ile można zdobyć tani ośmiotysięcznik i dobre kilka dni na to. Ani jednego ani drugiego nie miałem.

Gdyby Hvannadalshnúkur nie był wulkanem, pewnie bym na Islandię nie wrócił. A tak zakopany kartusz, udało się znaleźć tani lot, to w drogę. Hvanna to pierwszy z dwóch celów powrotu, o którym pisałem na początku relacji z tego wyjazdu. A drugi? Cierpliwości.

W roku 2015 cena przewodnika na Hvanna wzrosła do 40000 koron (ok. 1200zł), a mój  ukryty w krzakach gaz ktoś odnalazł i zabrał.

Wieczorem 25 maja o 20:00 miało miejsce spotkanie w biurze Icelandic Mountain Guides (IMC). Oprócz mnie jest para z Niemiec i Brytyjczyk - młodzi ludzie. Szef informuje nas, że wejście jest odwołane, bo jutro będzie zła pogoda. Oddadzą nam kasę albo możemy przepisać się na czwartek, był poniedziałek. Ja mogę, pozostali nie, tylko ja wiem i ludzie z IMC wiedzą, że w czwartek będzie taka sama pogoda jak jutro. Wystarczająca, by wejść na szczyt, ale Islandczycy lubią chodzić na łatwiznę, o czym napiszę dalej. Miejscowy szef pamiętał mnie z zeszłego roku i że dwa razy odwołali mi i moim towarzyszom wejście na szczyt, a teraz zrobili to po raz trzeci. A co ze środą? - zapytałem. Cała nasza czwórka mogła tego dnia ruszyć na górę. Po chwili konsultacji z przewodnikiem, szef wyraził zgodę. Umawiamy się na kolejne spotkanie o 20:00 dnia następnego, we wtorek.

Hvannadalshnúkur to góra, na którą wchodzi rocznie dużo mniej osób niż na wiele 8-tysięczników czy 7-tysięczników(w Azji Centralnej). Lokalni przewodnicy powiedzieli, że rocznie go zdobywa od 100 do 300 osób. Najczęściej nie więcej niż 150 osób. Wejścia są często odwoływane ze względu na złą pogodę, zresztą chętnych nie ma zbyt wielu (cena i trud są przeszkodą). Sposób zdobywania także jest inny. W górach wysokich są bazy, pełno wspinaczy w sezonie, dobrze widoczna droga, którą należy się wspinać. Można nawet samemu powalczyć, na trudniejszych odcinkach dołączając się do liny jakiejś grupy czy łącząc się z kimś w tandem. Pogoda jest lepsza niż na Islandii. Na Hvannadalshnúkur nawet w głównym sezonie, od maja do końca czerwca (a sezon w ogóle to kwiecień-lipiec), bywa że przez kilka tygodni nikt nie staje na szczycie. Próby zdobycia podejmowane są w najlepszym wypadku dwa-trzy razy w tygodniu, zazwyczaj znacznie rzadziej. Trudna i zmienna pogoda oraz długa droga część osób zawraca z trasy. To powoduje, że nie ma ścieżki na szczyt, a mgły i chmury zazwyczaj spowijają partie szczytowe Oraefjokull, której Hvanna jest częścią. Zatem, chociaż to tylko jednodniowa ostra wędrówka (2000m przewyższenia), to nakłada pewne trudności. Brak ścieżki, a w GPS-sie trasy nie mamy, gdy wchodzimy pierwszy raz. Bardzo częsty brak widoczności w partiach szczytowych, bez elektronicznego zapisu trasy, uniemożliwia wejście na szczyt. Po drodze brak charakterystycznych punktów a lodowiec Vatnajokull ma ponad 8000km2. Nawet jak przejdzie jakaś ekipa, to w warunkach islandzkich, po jednym dniu, w zasadzie nie ma śladu butów (ani żadnego oznaczenia wejścia jak jakieś tyczki, czy czegokolwiek sztucznego na szczycie - co pochwalam, jest trudniej). Oczekiwanie na dobrą pogodę może trwać ileś dni lub zmusić do kilkudniowego zdobywania góry (to wymaga odpowiedniego sprzętu, który jakby co - miałem). A na górze panują od 1000 metrów warunki zimowe przez cały rok (nie wliczając jęzorów lodowcowych schodzących do ok. 100m n.p.m.), a przez większość roku także poniżej. Ponad połowa trasy biegnie po lodowcu Vatnajokull, orientacyjnie, gdy wędrujemy w chmurach, we mgle jest trudno, łatwo się zgubić, a lodowiec ma w tym rejonie sporo szerokich szczelin. Czym bliżej lata tym bardziej niebezpiecznych. Praktycznie nie przyjeżdżają ekipy samodzielne, niemalże sto procent wchodzi z miejscowymi przewodnikami. Maksymalnie 6 osób na jednego przewodnika (minimum to dwójka, ale czym mniej osób tym drożej, można i samemu z przewodnikiem o ile jesteśmy wstanie zapłacić kilka tysięcy złotych). Celowo unikam słowa wspinaczka, bo byłoby to nadużycie. Praktycznie cała trasa to ambitny trekking, hiking, w dużej mierze z wędrówką po śniegach i lodowcu. Z użyciem uprzęży wspinaczkowej, liny asekuracyjnej, rakiet śnieżnych, raków, kijków. Jest zagrożenie szczelinami, ale trasa nie jest stroma, a częściowo wręcz płaska, zwłaszcza idąc skrajem krateru Oraefjokull. Jedyny fragment, kiedy możemy mówić o wspinaczce lodowcowej, to stromy odcinek przed samym szczytem, mający około 200m różnicy poziomów. Ale skala trudności nie jest duża.

Wolny dzień, 26 maja, spędziłem nad lodową laguną Jokulsarlon i na lodowcu Skaftafellsjokull, o czym napiszę później. Tego dnia wieczorem mięliśmy o 20:00 kolejne spotkanie. Wcześniejsze ustalenia pozostały w mocy. Każdy pobrał sprzęt, z butami trekkingowymi wyłącznie w razie potrzeby. Ja miałem swój, wziąłem tylko rakiety śnieżne. Dlaczego go dźwigałem mając w cenie? Lubię być niezależny i samowystarczalny. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, mogłem działać sam. Bez sprzętu nie mógłbym nic zrobić, a nie wiem czy ktokolwiek by mi go wypożyczył, o koszmarnych islandzkich cenach nie wspominając. Dlatego miałem czekan, raki, kask, uprząż, karabinki, taśmy, pętle, 15m linki pomocniczej. Co daje kilka kilogramów. Ubrania, namiot, śpiwór, pozwalały mi spać nawet wysoko w górach przy sporym mrozie, gdyby zaszła taka konieczność. Rakiet śnieżnych nie zabrałem z Polski - za ciężkie i za duże, na szczęście w IMC dysponowali nimi. Wiedziałem, że bardzo się przydadzą. Takiej zimy nie mieli tam od kilkudziesięciu lat, jak twierdzili, do tego w ostatnich dniach spadło sporo świeżego śniegu. Mając kilkanaście godzin na zdobywanie góry, czas jest niezwykle cenny.

Wieczorem przed wyruszeniem w góry przygotowałem sprzęt do małego plecaka, budzik nastawiłem na 4:15, ale obudziłem się przed 4:00. Wyruszyć mięliśmy o 5:00. Nastał 27 maja (5 dzień wyprawy), wierzchołek Hvannadalshnúkur był widoczny, to dobrze. Samochodem przejechaliśmy 10 kilometrów do Sandfell. Tutaj zaczyna się praktycznie jedyna używana "droga" na szczyt. Stąd wyruszyli pierwsi zdobywcy 17 sierpnia 1891 roku (Brytyjczyk Frederick W. Howell z lokalnymi przewodnikami o nazwiskach: Pall Jonsson i Thorlakur Thorlaksson, niepotwierdzone informacje (legendy) mówią że niejaki Sveinn Palsson wspiął się w 1794r.) W tamtych czasach klimat na Islandii był chłodniejszy i bardziej stabilny niż obecnie. Gdy zapytałem o drogę Hryggjaleid przez lodowiec Virkisjokull i wzdłuż skał Hvannadalshryggur, przewodnik udzielił mi takich oto informacji. Sporadycznie ktokolwiek nią chodzi i poza zimą ze względu na szczeliny jest mało dostępna oraz lepiej mieć więcej niż jeden dzień. Praktycznie cała biegnie po lodowcu, jest trudniejsza technicznie. W pojedynkę nie miałem co marzyć o niej, wszyscy wchodzą przez Sandfell i do takiej grupy mnie włączono.

Do góry ruszyliśmy z wysokości 115 metrów o 5:30 widoczną niewielką ścieżką. Już 100 metrów wyżej mijaliśmy płaty śniegu, wkrótce pojawiły się również na ścieżce. Stała pokrywa śnieżna zaczynała się od wysokości 600 metrów. Początkowo śnieg był bardzo mokry, zapadaliśmy się po łydki, kolana, czasami do potoków płynących pod nim albo zapadaliśmy się w grząskiej roztopionej ziemi. Dalej nie było lepiej. Nie przebijaliśmy się przez śnieg do podłoża, ale maszerowaliśmy w mokrym śniegu zapadając się w nim. Zabierało to czas i energię. Na szczęście świeciło słońce, a wiatr nie dokuczał. Na około 1100m n.p.m. termometr wskazywał minus 2,5 stopnie Celsjusza. Związaliśmy się liną, założyliśmy rakiety śnieżne. Weszliśmy na lodowiec, aczkolwiek nie dało się precyzyjnie wskazać tego miejsca, wszystko znajdowało się pod grubą warstwą śniegu. Nie spotykaną o tej porze roku. Rakiety bardzo się przydawały. Wszyscy dawali radę, a to zawsze budzi obawę, gdy w góry rusza grupa ludzi, która się nie zna, w tym swojej kondycji. Ważne, by wszyscy mogli utrzymać przynajmniej przeciętne tępo marszu, wtedy jest dobrze. Moi towarzysze nie mieli wielkiego doświadczenia górskiego, przewodnik także dużo mniejsze od mojego. Miał ze dwadzieścia lat, coś koło tego, zatem wszystko przed nim. Także zyskiwanie doświadczenia. Kazał nazywać się Bjarturem. Zaledwie siedem razy zdobył dotąd Hvannadalshnúkur.

Nad głowami zbierały się chmury, zupełnie naturalne zjawisko na Islandii. O ile na wybrzeżu południowej i południowo-zachodniej części wyspy, bardzo rzadko, ale zdarza się cały słoneczny dzień, o tyle w Interiorze i w rejonie masywów górskich, praktycznie nigdy. Nie spodziewałem się dobrej pogody w rejonie Hvannadalshnúkur, potrzebowałem tylko takiej, żeby dało się wejść na szczyt. Raczej byłem pewien śnieżycy i gęstych chmur. Najbardziej obawiałem się lodowatego wiatru, wiejącego kilkadziesiąt-sto kilometrów na godzinę, co w tutejszych górach stanowi częste zjawisko. A nic tak nie utrudnia górskiej wędrówki jak taki wiatr. Na szczęście nic na to nie wskazywało. Dochodząc do 1700m weszliśmy w chmury, zaczął padać śnieg. Sto metrów wyżej znaleźliśmy się na skraju krateru wulkanu Oraefajokull - który mnie bardzo interesował. Do ostatniego podejścia czekała nas wędrówka jego skrajem, po płaskim, z niewielkimi podejściami i zejściami. Widoczność prawie zerowa, śnieżyca, wiatr się wzmógł, temperatura minus 6 stopni Celsjusza. Na tym odcinku wpadłem ciutkę do szczeliny jedną nogą do kolana, ale idący za mną Stephan wpadł po pas, wydostał się, zrobił dwa kroki i znów wpadł po pas. Szczelina miała kilka metrów szerokości, na szczęście most śnieżno-lodowy ciągle miał się dobrze. Pierwszy raz przeżył taką przygodę, bardzo go to rozemocjonowało. Znacznie osłabł podczas podejścia, widziałem jak walczy sam ze sobą. Nie przygotował się do takiego wysiłku, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Nie chcąc jednak nikogo zawieść, zacisnął zęby i szedł. Brawo!

Gdy wchodziliśmy w strefę ograniczonej widoczności przewodnik stwierdził, że mamy bardzo dobry czas mimo trudnego podłoża, które nas spowalniało. Zegarek wskazywał jedenastą. Pół godziny później zaczął marudzić o złej pogodzie i sugerować byśmy dali sobie spokój i zawrócili. Nic nie widać, po co iść do góry, tam będzie tak samo jak tutaj. To bez sensu. Z mojej strony takiej możliwości nie było, choćbym miał pójść sam. Nie miałem w przeciwieństwie do niego zapisanego śladu w GPS-ie, ale niżej dokładnie przyjrzałem się umiejscowieniu wierzchołka i poradziłbym sobie bez tego. Przy tej ilości śniegu, ryzyko wpadnięcia do szczeliny lodowcowej nie stanowiło dużego zagrożenia. Celowo ustawiłem się zaraz za przewodnikiem, aby trzymać rękę na pulsie i nie pozwolić mu do rejterady. W tej konkretnej sytuacji pomógł mi wiatr i osoby za mną nie słyszały za bardzo co mówi. Wobec braku ich reakcji i przy moim ponaglaniu - chodźmy dalej - nie miał wyjścia.

Film ze zdobywania najwyższej góry Islandii można zobaczyć: TUTAJ.

Na zdjęciach: pierwsza część zdobywania Hvannadalshnúkur, do wysokości 1800m n.p.m. 


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search