Blog

Blog

Wulkan Villarrica - Patagonia - z przyrodą nie wygrasz

Gregor w masywie wulkanu Villarrica

Santiago opuszczałem w słońcu, z prognozą ponad 20 stopni Celsjusza. Zmierzając na południe pogoda się psuła, temperatura spadała. Pucon przywitało mnie deszczem, nisko zawieszonymi gęstymi chmurami i temperaturą 8 stopni. Szybko znalazłem wytypowany hostel, przygotowując się, by rano ruszyć w góry. Podróż z Santiago zajęła blisko 12 godzin, pokonałem około 800km, a do Pucon dotarłem jakoś o 22:00.

Gospodarz hostelu uprzedził mnie, że ze względu na park narodowy, po drodze są posterunki i pod górę nie ma publicznego środka transportu. Jak również, że takiej zimy późną wiosną nie było tutaj od lat. Prognozy na kolejne dni nie zapowiadały się dobrze.

Gdy tylko otwarło się lokalne biuro CONAF, poszedłem się dowiedzieć, czy puszczą mnie na wulkan bez problemu czy bedę musiał szukać rozwiązań alternatywnych. O dziwo. nawet jeden z pracowników mówił trochę po angielsku. Dowiedziałem się, że od erupcji w marcu Villarricę dla ruchu otwarto dopiero przed tygodniem, ośrodek narciarski był i jest nieczynny. Ze względu, że zginęło niedawno kilka osób na wulkanie, znacznie zaostrzono przepisy. Oprócz obowiązkowego zgłoszenia wyjścia na wulkan, można to tylko zrobić z licencjonowanym przewodnikiem, w grupie nie więcej niż 12 osób (wcześniej dopuszczano nawet 24). Alert wulkaniczny ma poziom żółty, czyli wulkan nie jest całkowicie spokojny. Ponadto. w ostatnich dniach spadł prawie metr świeżego śniegu, na ten dzień spodziewany jest opad 20cm, a na kolejny 40-50cm. Co do tej informacji się zdziwiłem, bo następny dzień miał być dosyć ładny, niestety jak to w górach, prognoza się zmieniła. Gospodarz mojego hostelu opowiadał, że przez zamykanie dostępu do Villarrici i zaostrzanie możliwości  wejścia na wulkan, splajtowała połowa firm turystycznych i część hosteli. Ze względu, że mało kto ma okazję teraz dotrzeć na wulkan, bardzo taka ekspada pozdrożała, z 40000-50000pesos, do 90000 i min.  6-ciu uczestników.

Wiem sporo, ale nie chcę żadnych przewodników, grup..Co muszę zrobić? Być naukowcem i mieć potwierdzone doświadczenie alpinistyczne. Przynajmniej to drugie. Dałem papier anglojęzyczny o Projekcie 100 wulkanów, kopię pisma od Ambasadora Chile, życzenia od Prezydenta Polski i legitymację Klubu Wysokogórskiego w Katowicach (nie na darmo wiozę ze 3kg makulatury). Panowie się trochę zdzwili, ale nie dają za wygraną. Muszę mieć sprzęt, w tym maskę gazową i kask. Proszę bardzo. Chwilę później wymyślili jeszcze radiotelefon. Nie mam, ale mam komórkę, nie wystarczy? Wystarczy. Strażnicy parkowi wypełniają jakieś papiery, informują posterunki, że taki jeden Polak będzie się szlajał po wulkanie. Niestety, absolutnie odmówiono mi biwaku w masywie, argumentując to ochroną przyrody, erupcją, i że do 1400m mogę podjechać samochodem.

Kiedy chcesz ruszyć? Zaraz. Ale już późno i zła pogoda - słyszę. Nie jest tak źle, słońce próbuje się przebić. Kolejny dzień ma być gorszy, a na ;przykład w hostelu spotakłem Francuzkę, która trzy dni czekała, by tylko zobaczyć masyw wulkanu, bezskutecznie. Wychodząc powiedziałem, że dzisiaj spróbuję, a jak nie da rady, to będę próbował w kolejne dni. Wróciłem do hostelu, wyrzuciłem śpiwór, namiot i inne  zbędne rzeczy, wziąłem kilka kromek, kawałek kiełbasy i batona (jak zwykle nie zdążyłem później zjeść). Wybiegłem na ulicę i złapałem taksówkę, każda minuta miała znaczenie, minęła w końcu 10:00. Taksówkarz ustalił cenę na 15000pesos i nie chciał opuścić, jedźmy zatem. Po drodze zatrzymaliśmy się przy posterunku CONAF, wpisałem się i jedziemy dalej - już po szutrze. Stała pokrywa śniegu była od 900m, kierowca zdążył dojechać do 1000m z groszami, ale osobówka dalej nie dała rady. Ruszyłem pieszo, ale po chwili mijała mnie małym terenowym autkiem młoda miejscowa Chilijka. Podwiozła mnie do 1350m (jakieś 15km od Pucon). Przejaśniało się, chociaż nie było mowy zobaczyć wierzchołka Villarrici. Chilijka miała ze sobą narty. Skoro ośrodek zamknięty, to planowała sobie podchodzić kawałek i zjeżdżać. Nie ona jedna.

Ruszyłem wzdłuż jednego z wyciągów krzesełkowych do góry. Tutaj było ponad pół metra świeżego  śniegu, a na zegarku po 11:30. Pogoda szybko się popsuła. Zaczął padać śnieg. Ten pod nogami stawał się coraz bardziej kopny, po uda, po pas, by na stromym zboczu zamienić się w taflę lodu. Założyłem raki. Kawałek po lodzie, kawałek po pas w śniegu. Konsekwentnie do góry. Termometr wskazywał minus jeden stopień, a śnieg sypał ostro. Widoczność bliska zeru. Wiatr momentami, ponad 50km/h. Tylko ja i wulkan, czyli jak zwykle i tak jak lubię. Coraz bardziej niepokoiła mnie pogoda, nie tylko ze względu na pgorszenie, ale także dlatego, że uniemożliwiała dokonanie potrzebnych mi obserwacji. A mianowicie zaglądnięcia do wnętrza krateru i oceny wielkości, głębokości, ilości fumarol oraz stwierdzenia ewentualnej obecności jeziora lawowego. W przypadku aktywnych wulkanów, nie chodzi o osiąganie najwyższego punktu, tylko o poszukiwanie aktywności. Co z tego, że wejdę na około 2850m czyli szczyt, jak nie zobaczę końca swojej ręki? Jedyną rozsądną opcją było zawrócić w tych koszmarnych warunkach. Znajdowałem się na bardzo wąskiej grani, z przepaściami po obu stronach. Gdy ją pokonałem, rozpocząłem trawers stromego oblodzonego żlebu. Widoczność się poprawiła na około 20 metrów. Wysokość zbliżała się do 2000m. Śnieg sypał bez zmian. Za żlebem planowałem podjąć wiążącą decyzję. Nie dane było mi go jednak pokonać. Stało się to co brałem pod uwagę.

Trawersując, tylko połowa zębów raków miała styczność z lodem. A co gorsze, okazało się, że lód zamrzał warstwami. Dlatego wbijając rak, nie docierał on do lodu właściwego, tylko przebijał dwie-trzy warstwy, a metalowe końcówki trafiały w pustkę. Toteż musiało się to skończyć właśnie tak. Lód ruszył w dół, a ja nie mając podparcia wraz z nim. Dwie szybkie myśli - znowu to samo i że jestem na dobrej drodze zakończyć wyprawę zanim na dobre się zaczęła. A potem wyrobione nawyki. Wpierw próba hamowania czekanem i rakami, a gdy czekan mi wyrwało wraz z kijami - poza do zjazdu, głowa wysoko, raki i łokcie w śnieg i lód. Szybkość coraz większa i jakieś głazy skalne przede mną, oby nie zakończone przepaścią. Łokciem udało mi się skierować trajektorię zjazdu na mniejsze kamienie. Przywaliłem w nie rakami z taką siłą, że spadły z butów. Potem zaliczyłem dziwny lot, ale przepaści nie było, tylko niewielka dziura. Walnąłem o lód, pojechałem jeszcze w dół i utkwiłem w zaspie pod skałą. Długi opis ale zjazd błyskawiczny i na szczęście niezbyt długi, 200 metrów, lub niewiele więcej.

Kolejny punkt, to przegląd stanu zdrowia. Wpierw stwierdzenie, że jestem przytomny - jestem. Później obmacanie głowy, cała. Kask, który został w plecaku uratował mi być może kręgosłup, bo nim przejechałem po głazach. Potem sprawdzenie, czy krew z którejś części ciała na wycieka zbyt szybko. Nie, chociaż z paru miejsc coś się sączy. Dalej test rąk i nóg. Jedna ręki boli bardzo mocno, szczególnie łokieć, ale mogę zginać, nie jest połamana. Druga boli mniej, jest dobrze. Prawa noga boli, ale nic wielkiego się jej nie stało, lewa boli więcj niż mocno, na całej długości. Z bólem, mogą ją zginać. Nic mie nie będzie. Najgorsza byłaby utrata przytomności, nikt by mnie tu szybko nie odnalazł. 

Znowu mi się upiekło. Zbieram się i muszę znaleźć raki, czekan, kijki. Po półgodzinie mam komplet. Straty niewielkie, rozwalone okulary lodowcowe, termometr wewnętrzno-zewnętrzny, zgubiłem krem z filtrem. Zapasowe przedmioty mam w Pucon, ale więcej zapasu już nie mam. Być może powyższy opis wydaje się lekki, ale lekko nie było. A dalsze zejście także wymagało sporej ostrożności, stromo, lód, kilka skalnych progów do pokonania, by na końcu przedzierać się po pas w śniegu. Jeszcze miałem nadzieję, że się przejaśni i ruszę do góry, tylko innym miejscem, ale się nie przejaśniło. Wróciłem do ośrodka narciarskiego, gdzie na chwilę się chmury się trochę rozstąpiły. Poinformowałem o tym strażnika, którego napotkałem, już się o mnie martwili, że w taką pogodę jestem gdzieś tam w górze, a wieczór się zbliża.

Lubię pisać, ale jak nie było blogów, było łatwiej. A tak, skoro się zdecydowałem muszę być konsekwentny do końca. Albo pisać wszystko jak było, albo nie ma to sensu. I na pewno powyższy opis przeczyta moja Mama. Niejedno już czytała o mnie, ale znowu zachwycona nie będzie.  Mamo, radę mam tylko jedną, przyjmijmy, że to co wyżej napisałem, to tylko moje konfabulacje dla ubarwienia opisu.

Może też się nasuwać takie pytanie, czemu od początku wyprawy idę na całość i to na wulkanie, który dla wyprawy nie jest zbyt istotny? Już tłumaczę. Taka wyprawa, to jak rajdowe mistrzostwa świata. Trzeba pokonać wszystkie odcinki na maxa, by był sukces. Jeśli się kalkuluje, odpuszcza, zwłaszcza na początku, to sukcesu nie będzie. W całym rajdzie, na całej wyprawie. Nawet jak warunki są trudne, trzeba próbować.

Inne kwestia, która może nurtować, to hamowanie podczas niekontrolowanego zjazdu. Owszem są kursy uczące zachowań. Lepiej taki mieć niż nie mieć. Ale rzeczywistość ma się i tak zupełnie inaczej. Na kursie jesteśmy w grupie, na bezpiecznym zboczu, przygotowani i ułożeni do kontrolowanego ześlizgu i hamowania. Gdy dzieje się to naprawdę, nigdy przygotowani nie jesteśmy, nigdy się tego nie spodziewamy i nie wiemy co nas czeka. Tego się nie da wyuczyć w sposób sztuczny, ale można trochę poprzez praktykę, której nikomu nie życzę.

Gdy pierwszy raz zaliczałem taki zajzd, niby wiedząc jak się mam zachować, to jedyna moja myśl była taka, zaraz się zabiję. To jest tak nagłe wydarzenie, że mózg nie wie co się dzieje. Podczas każdej kolejnej takiej przygody, moje panowanie nad wydarzeniami rosło. Nie osiągnąłem jeszcze maksimum, ale ta kontrola nawet wtedy będzie niewielka. Ale właśnie od niej zazwyczaj będzie zależeć nasze życie. Podczas opisywanego zjazdu mój mózg nie był zdzwiony temu co się dzieje, tylko pozwalał myśleć i podejmować decyzje. Po tylu latach samotnych włóczęg i niebezpiecznych zdarzeń, wypracowałem w sobie jakiś instynkt przetrwania. Nawet w najbardziej beznajdziejnej sytuacji nie mogę czekać na rozwój wydarzeń tylko próbować działać, bo jak sobie sam nie pomogę, nikt mi nie pomoże.

Pieszo ruszyłem w dół, obolały. Po samym zjeździe, moje całe ciało było rozdygotane, nogi jak z waty, adrenalina. A teraz doszedł ból i nikogo, kto by mnie chciał zawieźć do Pucon. Zasłużyłem sobie. W połowie zejścia, mijała mnie rodzina Brazylijczyków, pięcioosobowa, ale mnie wcisnęli jakoś i wysadzili w Pucon. Dobre i tyle.

Jako, że wymiar kary na zboczu był niski, matka natura postanowiła mnie ukarac dodatkowo, w pełni zasłużenie. Mimo mgły, chmur, opadu śniegu, było strasznie biało. I schodząc w dół, do godzin późnopopołudniowych, nie miałem kremu na twarzy ani okularów ochronnych. Nagle około 22:00 zaczyna mnie mocno palić twarz i tracę wzrok. Nie zaskakuje mnie to wcale, klasyczny objaw ślepoty śnieżnej i spalenia twarzy. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Co prawda sprzęt na kolejną górską próbę kolejnego dnia miałem przygotowany, ale ten objaw nic dobrego nie wrózył. Na szczęście nastepnego dnia miało spaść 40-50cm świeżego śniegu, a pogoda miała być koszmarna. To samo dzień później, w sobotę, chociaż kilka dni wcześniej miał to być piękny słoneczny dzień.

Straciłem 80% wzroku, ból oczu był trudny do wytrzymania, łzawienie. Cała noc nieprzespana i całą noc walczyłem o odzyskanie wzroku różnymi okładami wodnymi. A ręce i nogi smarowałem różnymi kremami, by mniej bolały. Mój mocno rozbudowany aparat mięśniowo-ścięgnowy nóg, znowu mnie uratował, nogi wytrzymały. O 6:00 ruszyłem do siedziby miejscowego CONAFU. Widziałem w 50%. Spalona twarz i oczy, ukryte pod komniarką i kolejnymi okularami lodowcowymi. Strażnik, który przyszedł po samochód stwerdził, że gwarantuje mi, że pogoda się nie poprawi i nie ma żadnego sensu, bym szedł na wulkan. Miał rację, a ja cały dzień spędziłem na reanimowaniu oczu i próbach odespania. Ciężki dzień, każde światło działo na mnie zabójczo. Bół powdował, że nie mogłem ani dłużej mieć oczu zamkniętych ani otwartych. Przyjąłem go z pokorą, zasłużyłem sobie na niego, jak zwykle. Pod wieczór odzyskałem poziom 80% widzenia w okularach, a rano następnego dnia już 90%. Nie spałem najlepiej, ale o 6:00 sobotniego ranka byłem pod siedzibą CONAFU. Tylko nikt nie przyszedł po auto, ale to dobrze, trwała ulewa, chmury nisko, silny wiatr, koszmarna pogoda. Wróciłem do hostelu leczyć się dalej i martwić się kolejnym opadem śniegu w masywie wulkanu.  

Na zdjęciach masyw wulkanu Villarrica i na nieostrym zdjęciu moja spalona twarz 34h od wystąpienia objawów, o szóstej rano.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search