Blog

Blog

Villarrica 2847m - do 6 razy sztuka - aktywny wulkan w Chile

23 listopad 2015, dzień piąty walki z wulkanem Villarrica. Jak zwykle pobudka o 5:30. Zabranie przygotowanych rzeczy, w części ekwipunku już spałem, by nie tracić czasu. Tego dnia miała być najlepsza pogoda podczas mojego pobytu tutaj. Pierwotnie do południa czyste niebo, a potem coraz gorzej. Według ostatniego wieczornego sprawdzania prognozy, bezchmurnie miało być do 18:00. Tylko w mojej głowie na ten widok pojawiała się jedna myśl: co za bzdury. Gdy kładłem się spać, nad Pucon królowała gruba pokrywa złowrogich chmur, i nagle w kilka godzin ma się zrobić bezchmurne niebo? Tutaj nawet cud, by nie pomógł.

Poranek przywitał mnie gęstymi chmurami i gdzieniegdzie prześwitującym niebieskim niebem. Villarrica od mojego przyjazdu pokryta była kokonem chmur. Dziesięć kilometrów od niej mogło być niebieskie niebo, ale wulkan spowity był gęstą otoczką szarych chmur. Taki specyficzny mikroklimat, do tego doszły opady śniegu w takiej ilości, jakiej o tej porze roku się tutaj nikt nie spodziewał. Chociaż miałem zapas kilku dni, bo spodziewałem się kapryśnej wiosny w tej części Patagonii, to miałem jednak nadzieję, na jeden dobry dzień. A tutaj nic z tego.

Po 6:00 stawiłem się pod biurem CONAFU, strażnicy zawieźli mnie do posterunku pod wulkanem, wpisałem się do rejestru i pojechaliśmy do Ski Center na 1400m n.p.m., minęła 7:00. Ten dzień był bardzo ważny. Od marcowej erupcji wulkan był zamknięty, ośrodek narciarski także, i nawet dojazd do niego bardzo ograniczony. Około tygodnia przed moim przyjazdem dopiero otwarto dostęp do wulkanu. I co byłoby wtedy, gdybym tu przyjechał? Wziąłbym namiot i atakował wulkan po cichu od niezamieszkanej strony wulkanu. Tylko w ostateczności zamieniłbym go na inny.

Strażnicy zastanawiali się czy otworzyć wulkan czy nie? Pogoda miała być dobra, a znów była beznadziejna (korzystali z tych samych internetowych prognoz jak ja, tylko w przeciwieństwie do mnie, wierzyli w nie, bezgranicznie, dziwiąc się później - co się stało). Ten dzień był szczególny, bo pierwszy raz od dobrych dziewięciu miesięcy miejscowe firmy zakontraktowały wejście na wulkan. Podpytywałem wcześniej, wszystkie miały pełne obłożenie, zainkasowały po 80000-90000pesos od człowieka (zazwyczaj 90tys.). Strażnicy bojąc się ich wsciekłości zgodzili się na zdobywanie wulkanu, lecz tylko do poziomu chmur, czyli do 1900m n.p.m. Wyruszyłem o 7:30. Z góry widziałem jak podjeżdżają kolejne samochody i ¨ludzkie gąsienice¨ ruszają do góry (po nawet kilkanaście osób w grupie). Wcześniejszy start nie jest możliwy, bo check point otwierany jest o 7:00. W myśl zasady, że to dla bezpieczenstwa. A jeśli chodzi o moją myśl, to wręcz przeciwnie. Bo wpis długopisem do zeszytu jest ważniejszy, niż pogoda. Atak szczytowy rozpoczyna się czesto jeszcze w nocy, a na tak niskich górach jak ta, wystarczyłoby w okolicach świtu, czyli o 5:00 rano - wyjście na trasę. Te 3 godziny tutaj robią różnicę, gdy startuje się o ósmej albo po. W efekcie, miejscowe służby usankcjonowały narażanie ludzi na niebezpieczeństwo w imię podnoszenia bezpieczeństwa. O podobnych absurdach mógłbym książkę napisać. Rozumiem, że są przewrażliwieni, że śmierć w miejscowościach turystycznych źle się sprzedaje, ale nie musi to prowadzić do absurdu, a prowadzi. W ostatnich latach zginęło kilka osób w masywie Villarrici, nawet przy bardzo dobrej pogodzie. Byli to uczestnicy komercyjnych wejść z miejscowymi przewodnikami - notabene innych de facto nie ma, takie wyjątki jak ja to niebywała rzadkość powiedzieli w CONAFIE. Jeden sie poślizgnął, zjechał i zabił, inni się zgubili, bo na chwilę pojawiła sie mgła, a przewodnicy tego nie zauważyli - i takie tam. No i co z tego? To ma być powód do wprowadzania ograniczeń? Na Evereście co roku giną ludzie, zamknijmy go. Będę powtarzał to w nieskończoność, jak mantrę - góry to wolność (w zasadzie obecnie coraz częściej powinienem użyć czasu przeszłego). Moją i tylko moją sprawą jest, czy chcę się zabić. I nikomu nic do tego. Podpiszę każdy papier, że zwalniam wszystkich z jakiejkolwiek odpowiedzialności za mój los, niech tylko się ode mnie odczepią. Niech każdy odpowiada za własne decyzje. Także uczestnicy wejść turystycznych. Jeśli ktoś decyduje się wchodzić na Villarricę z przewodnikiem, nie oznacza to, że on odpowiada za jego bezpieczeństwo. Według mnie on - przewodnik - tylko pomaga. Nie zwalnia z myślenia, bycia ostrożnym i jego obecność nie powoduje, że nagle góra jest bezpieczna i nic się nie stanie. Nawet podczas takiej wycieczki trzeba mieć świadomość, że to nasza decyzja i może mieć opłakane skutki. Zwłaszcza jak nie mamy żadnego doświadczenia, kondycji i wierzymy, że przewodnik zrobi za nas wszystko.

Znalazłem się w gęstych chmurach, idąc na wyczucie. Nie miałem mapy, śladu GPS, ani nawet jakiejś wydrukowanej mapki. Samotnie stojący wulkan, mam iść tylko do góry. A że kryje on niebezpieczne niespodzianki, o czym przekonałem się kilka dni wcześniej, tym ciekawiej i tym większa satysfakcja z wejścia. Obrałem dosyć dobrą trajektorię, bo "ludzkie gąsienice" szły podobnie jak ja. Ostatni wyciąg minąłem na ponad 1900m n.p.m, ale po ruinach widać, że czasami dochodziły do ponad 2000m. Ośrodek jest strasznie zapuszczony. Stare wyciągi krzesełkowe, część w ruinie, tak po prawdzie, jedno wielkie wysypisko śmieci, czym CONAF się jakoś nie przejmuje. Powyżej 2000m nabrałem wątpliwości czy moja akcja górska ma sens, był to jednak mój przedostatni dzień, a na kolejny prognoza była fatalna. Powoli szedłem nic nie widząc. Na około 2300m przeszedłem przez jedno przepaściste miejsce i na wyczucie krok po kroku torowałem drogę i szedłem na wyczucie do góry. Gdy raz na chwilę się przejaśniło, widziałem jak "gąsienice" schodzą na dół, poza jedną (notabene, firmy nie oddają pieniędzy, gdy winna odwrotu jest pogoda, a nie one). Na 2406m n.p.m. usiadłem i biłem się z myślami. Wokół białe mleko, nie widać absolutnie nic, doszedł lodowaty wiatr. Jest jeszcze wcześnie, więc może się przejaśni? - naiwniak. Nic nie widzę, nie wiem gdzie iść, na górze nic nie zobaczę - chyba trzeba dać za wygraną. Gdy tak sobie rozmyślałem, nagle przede mną staje dwóch facetów. Mówią, że CONAF ich przysłał i przeze mnie musieli ciagnąć grupę przez chmury. Mają rozkaz sprowadzić mnie na dół, choćby silą, bo w taką pogodę atak szczytowy to szaleństwo. Bywało gorzej, tłumaczę. Byłbym skłonny zaryzykować. Nie ma mowy, muszę schodzić, co mi do głowy strzeliło, by w taką pogodę pchać sie tutaj? To co zawsze, pasja, a wg niektórych - choroba psychiczna. Wobec takich argumentów ze smutkiem ruszyłem w dół. Został mi jeden dzień i plan awaryjny. 24 listopada miałem wieczorem wyjeżdżać do Santiago, lecz na dobrą sprawę mogłem wyjazd opóźnić o dobę. Nie miałbym czasu na przygotowanie się na wylot na Wyspę Wielkanocną, ale trudno.

Zszedłem do Ski Center i schodząc dalej szutrem złapałem auto, z fajnym składem chińsko-chilijsko-argentyńskim. Oni nie jechali do Pucon, ale szukali jaskini wulkanicznej, zaproponowali mi wycieczkę. Świetnie. Przy pomocy policji, która pilnuje rejon wulkanu, dotarliśmy do ścieżki dydaktycznej na prywatnym terenie. Jedna z erupcji wulkanu zniszczyła go, ale nadal można pozwiedzać. Jest tutaj całkiem głęboka jaskinia wulkaniczna, most wiszący nad niewielkim kanionem. Piękne lawy, zasypane przez nie i popiół maszyny. Fajnie, że trafiła mi sie ta ekipa. Po ponad dwóch godzinach ruszyliśmy do Pucon. Koło check pointu, gdzie strażnicy i zwykle stojąca policja, nie zatrzymują zjeżdżajacych samochodów, poprosiłem o chwilę postoju, chciałem się wyrejestrować, by się nie martwili. W głowie juz miałem plan na dzień następny.

W Pucon przygotowałem sobie sprzęt i nie kładąc się spać, o pierwszej w nocy wyruszyłem na Villarricę (24.11) Dlaczego tak? A kto jest moim największym problemem tutaj? Strażnicy CONAFU. Już dwa razy ściągali mnie z góry, mimo że dali mi pozwolenie na samotną wspinaczkę. Musiałem się ich pozbyć, chociaż nie dosłownie. Wychodząc z  hostelu, jego opiekun kolejny raz mnie prosił, bym się nie zabił, bo wtedy znowu zamkną wulkan i Pucon będzie miało jeszcze mniej turystów. Decyzje CONAFU o zamykaniu  wulkanu, wśród lokalnych przedsiębiorców są bardzo niepopularne. Kiedyś Villarrica, to był główny magnes tej miejscowości, a teraz potrafi być przez większość roku zamknięta. Dla  turystów, narciarzy, nawet dostęp do dolnych partii ośrodka narciarskiego jest mocno ograniczony. 

Ubrałem się cały na czarno, niebieską kurtkę goretexową zamieniłem na prawie czarną kurtkę puchową. Czarna kominiarka, czarne spodnie, prawie czarny plecak. Do  środka włożyłem kijki i czekan, na wystające końcówki nałożyłem czarne skarpetki. Może to wędka? Byleby do głowy nie przyszło nikomu, że to sprzęt wspinaczkowy.  O pierwszej w nocy w okolicach Pucon jeździły jeszcze samochody od czasu do czasu, dlatego to chowałem się w krzakach, to rzucałem plecak w trawę i szedłem jakby do  centrum miasteczka. Może wydaje się to głupie, ale musiałem być poza wszelkimi podejrzeniami, że idę na wulkan. Teren patroluje sporo policji, a może ktoś z CONAFU  będzie jechał od znajomych? Z hostelu do ośrodka narciarskiego na 1400m n.p.m. miałem 18 kilometrów, trochę ponad połowa asfaltem, reszta to szutr (dlaczego nie wchodził  w grę transport kołowy? - jak podobna historia się skończyła wcześniej pisałem). Było dosyć ciepło, źle się szło asfaltem w ciężkich górskich butach. Stopy dostawały w kość. Villarricę spowijały gęste chmury, od prawie tygodnia nic się nie zmieniło. Na paluszkach przeszedłem koło posterunku CONAFU, w jednym z budynków nocuje tam strażnik, i dalej szutrem do góry. Myślałem, że godzinę mniej zajmie mi wejście.

O szóstej znalazłem się na 1400m, wstawał dzień. Od razu witała mnie niespodzianka, gdyż w głównym budynku ośrodka narciarskiego, świeciło się światło. Ktoś tam był? Czy tylko tak zapalone? Poprzedniego dnia jakiś ratrak pracował na jednej nartostradzie, tak jakby ktoś chciał u progu lata uruchomić chociaż jeden wyciąg. To spowodowało, że szybko czmychnąłem do bocznego żlebu, skąd przez pewien czas nikt nie mógł mnie zauważyć. Musiałem się sprężyć, by nikt mnie nie zobaczył. Szybko ruszyłem do poziomu chmur, tradycyjnie na około 1900m n.p.m. Tam ubrałem się w ekwipunek górski i w drogę. Miałem w GPS-sie zapisany ślad do 2400m, mogłem iść szybko. Na wypadek gdyby jakiś duch-strażnik CONAFU postanowił mnie gonić. Góra była mocno zlodzona, musiałem uważać.  Gdy ślad się skończył znalazłem się w punkcie wyjścia jak dnia poprzedniego, tylko że tym razem pogoda była jeszcze odrobinę gorsza. Widoczność - dramat. Niby wiał mocny lodowaty wiatr, ale chmury miały to gdzieś. Krok za krokiem, powoli szedłem do góry, dosyć stromym terenem, ale bez przesady. Bardziej martwiło mnie oblodzenie i to, że chociaż nie jest skrajnie stromo, to jak się poślizgnę i nie wyhamuję, mogę się znaleźć kilometr niżej, a w dolnych partiach jest trochę urwisk. Dobrze by się to nie skończyło. Może nawet lepiej, że niewiele widziałem. Bardzo uważnie stawiałem absolutnie każdy krok, tracąc dużo czasu. Ale go miałem i nadzieję, że może pogoda się poprawi.

Do krateru dotarłem na około 2800m n.p.m. Pęknięcia, skałki pokryte lodem. Niepewny teren. Nie chciałem wpaść do środka. Wiatr wiał tutaj tak mocno i lodowato, że miałem problem ustać na nogach. Nie było zimno, minus jeden stopień, a gdy wychodziło słońce od razu plus 3 stopnie. Słońce? Tak, właśnie. Chociaż to za duże słowo. Kilka razy na kilkanaście sekund, niebo na chwilę się rozstąpiło, zaświeciło słońce i przez te sekundy było coś widać. Niewiele, ale jednak. Gdyby wulkan miał z dwieście metrów więcej, byłoby lepiej. Szedłem powoli do góry, by dotrzeć na wierzchołek. Niewiele odległościowo, ale czasowo trochę mi to zajęło i tak stanąłem na szczycie, na skraju krateru, na wysokości 2847m n.p.m. Z krateru wydobywał się gęsty, bardzo toksyczny dym. W środku czasami znajduje się coś co nazywa się lawowym jeziorem. Po prostu mniej lub bardziej widać płynną lawę. Skala toksyczności gazu, bez wątpienia wskazywała na bardzo mocną aktywność wulkanu. Chociaż z braku widoczności obecności lawy nie mogłem stwierdzić. Było pomiędzy 13 a 14, gdy ruszyłem w dół. Bardzo ostrożnie. Jeden błąd popełniłem kilka dni wcześniej. Był przestrogą, którą przyjąłem do wiadomości. Właśnie, jak kontuzjowana noga? W ostatniej fazie dawała już w kość, zwłaszcza najbardziej pokiereszowana kostka. Co nie zmienia faktu, że takie drobiazgi nie mogą być żadną przeszkodą. Tak długo jak mogę chodzić, chodzę.  

Już w początkowej fazie zejścia dopadła mnie śnieżyca. Niezbędny stał się ślad zapisany w GPS-ie, bez niego mógłbym nie trafić do Ski Center. Śnieg zamienił się w grad, a niżej w deszcz. Jak na złość chmury się podniosły i już od 2050m n.p.m. czasami było widać główny budynek ośrodka. Nie wiedziałem czy tam ktoś jest, dlatego gdy widoczność była dobra, kładłem się nieruchomo i udawałem lawową skałę. Gdy nachodziły chmury z deszczem lub gradem, biegłem w dół. Ta zabawa trochę trwała. Do check pointu wybrałem inną drogę, innym ramieniem wulkanu, gdzie żadnego człowieka na pewno spotkać nie mogłem. Doszedłem do szutrowej drogi i po pewnym czasie na około 900m n.p.m., jechał pick up z miejscowymi (w masywie wulkanu jest sporo prywatnych ziem). Wzięli mnie na pakę. Gdy przejeżdżaliśmy koło posterunku, położyłem się płasko na dnie i dalej pędem do Pucon, gdzie zegarek wskazywał prawie 19:00.   

Od wyjścia minęło 18 godzin. Deniwelacji względnej w górę pokonałem 2650m, w dół 1950m, a kilometrów uzbierałoby się około 40. Villarrica 2847m zdobyta, ze średnią satysfakcją, ale byłaby mniejsza, gdybym nic na wierzchołku nie widział, ale aż tak źle nie było. Dawno nikt nie był na szczycie tego wulkanu, szkoda, że przez cały pobyt nie zobaczyłem jego masywu w pełnej okazałości. Villarrica dała mi w kość - zwłaszcza patafiany z CONAFU - ostra rozgrzewka na początku wyprawy. Ale tak po prawdzie, dosyć często góry i wulkany mnie maltretują w podobny sposób. Nie skarżę się jak widać :). W każdym bądź razie mój plan pt. incognito, okazał się pełnym sukcesem. Stopy obolałe, kontuzjowana wcześniej noga też. Ale to drobiazg. Szybki prysznic i postanowiłem spróbować jeszcze tego wieczoru ruszyć do Santiago, jak było w pierwotnych założeniach. Niestety wszystkie firmy miały wczesne odjazdy, praktycznie zaraz. Dopiero jedna, najdalej oddalona od hostelu miała autobus za 80minut. Szybko do hostelu, pakowanie w godzinę, a tonę moich rzeczy przed wylotem pakowałem dwa dni i biegiem na autobus. Uff, zdążyłem. Odjazd o 21:45. Pucon żegnało mnie ulewą. Po 10 godzinach dojechałem do Santiago. Nieprzyzwoicie upalnego. Okropne, nie lubię lata, wolę zimę.      

Walka z wulkanem Villrarrica-podsumowanie akcji górskiej:

Dzień 1 - Uzyskanie pozwolenia w CONAF na samotną wspinaczkę, zabranie kilku najpotrzebniejszych rzeczy i szybki start taksówką do ok. 1050m n.p.m., dalej nie pozwolił śnieg utrzymujący się od wysokości 900m. Akcja górska w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych (metr świeżego śniegu plus stary, bardzo słaba widoczność, śnieżyca, podmuchy wiatru). Duże nachylenie i wspinaczka na chybił trafił, zakończona na około 2000m n.p.m. na skutek nieplanowanego zjazdu żlebem. W związku z utraconym sprzętem spalona twarz i ślepota śnieżna. Po powrocie do Pucon przygotowanie sprzętu na kolejny dzień.

Dzień 2 - Po nieprzespanej nocy i mimo trwającej częściowej utraty wzroku zbiórka pod biurem CONAF po 6:00, skąd strażnicy parkowi mięli mnie podrzucić do centrum narciarskiego, ale ze względu na fatalną pogodę nie było szans na akcję górską. Przygotowanie sprzętu na dzień następny.

Dzień 3 - Pobudka o 5:30. Podszedłem pod biuro CONAFU, ale ze względu na weekend strażnicy nie przyszli po samochód, w ulewie czekałem godzinę, wiedząc że na akcję górską nie ma szans. Wzrok już dobry, ale nie doskonały. Przygotowanie sprzętu na dzień następny. 

Dzień 4 - Pobudka o 5:30, taksówką podjazd do początku Ski Center na 1250m n.p.m. Pogoda zła, ale lepsza niż w trzech poprzednich dniach. Na ok. 1550m n.p.m. dogonił mnie strażnik parkowy informując, że wulkan jest zamknięty ze względu na złą pogodę. Jak nie zejdę, zostanę aresztowany przez policję. Z wielkim żalem, mając na względzie, że to nie mój ostatni dzień, zawróciłem. Przygotowanie sprzętu na następny dzień.

Dzień 5 - Pobudka o 5:30, zbiórka pod CONAFEM, wyrażenie zgody na akcję górską, z zastrzeżeniem, iż tylko do poziomu chmur (ok. 1900m n.p.m.). Strażnicy podrzucili mnie do głównego budynku Ski Center na 1400m n.p.m. Od pułapu chmur bardzo zła pogoda, całkowity brak widoczności. Na wyczucie wędrówka do góry. Wg prognoz miał być piękny pogodowo dzień, a było jak zawsze. Kilka grup komercyjnych wyruszyło, ale zawrócili poza jedną, na granicy chmur. Ostatnia ruszyła przeze mnie do góry. Przewodnicy mięli łączność radiową i kazali za wszelką cenę sprowadzić mnie na dół. Grupa doszła do ponad 2200m, a przewodnicy zgarnęli mnie z 2406m, gdy czekałem na lepszą pogodę, bądź na podjęcie decyzji o odwrocie (zerowa widoczność, a przy okazji porywisty wiatr i lekki mróz). Zagrozili, że mają rozkaz nawet siłą sprowadzić mnie na dół. Warunki są skrajnie trudne i nie ma mowy o wejściu na szczyt, już na tej wysokości nie powinno mnie być. W takich okolicznościach trzeba było zawrócić. Przygotowanie sprzętu na następny dzień. Prognozy ekstremalnie złe.

Dzień 6 - bez snu, o 1:00 w nocy start pieszo z Pucon (200m n.p.m.). Szedłem tak by mnie nikt nie widział, chowałem się gdy trzeba. Cały ubrany na czarno, niebieską outdoorową kurtkę zamieniłem na czarną puchową, a włożone do plecaka kijki i czekan przykryłem czarną skarpetką, by nikt nie widział sprzętu wspinaczkowego. Po cichu minąłem posterunek CONAFU na ok. 700m i ruszyłem do Ski Center na 1400m n.p.m. Z mojego hostelu 18km asfaltem i szutrem. O szóstej rozpocząłem właściwą akcję górską, śpiesząc się, by dojść jak najszybciej w chmury zawieszone na ok. 1900m n.p.m. Dalsza wędrówka przy zerowej widoczności, mrozie, po zlodzonych zboczach. Od 2200m porywisty lodowaty wiatr. Powyżej 2400m właściwe podejście stromym zlodowaconym zboczem. Pogoda gorsza niż poprzedniego dnia. Od około 2750m bardzo ostrożna wędrówka, by nie wpaść do krateru. Przy zerowej widoczności to nie jest trudne. Do krateru dotarłem na ok. 2800m. Bardzo popękany skraj krateru, zlodzone skały. Podszedłem na najwyższy punkt czyli 2847m n.p.m. Bardzo toksyczne gazy nie pozwalały oddychać, a porywisty lodowaty wiatr potrafił mnie przewrócić. W nagrodę, kilka razy na chwilę się przejaśniło. Zejście w oparciu o własny zapisany ślad GPS podczas śnieżycy. Niżej śnieżyca zamieniła się w grad, a zlodowacone zbocze zamieniło się w breję. Od ok. 1400m deszcz, chmury i mgła, i tak do 1100m n.p.m. Gdy się przejaśniało kładłem się na śniegu i udawałem kawałek lawy - by nikt nie widział, że coś się rusza w górze. W rejon posterunku CONAFU schodziłem inną drogą, taką gdzie nie spotkałem żadnego człowieka. Miejscowi ludzie na pace pick up`a zwieźli mnie do Pucon. Koło posterunku CONAFU leżałem płasko na podłodze. O 19:00 dotarłem do hostelu. Było bardzo ciężko, ale VILLARRICA ZDOBYTA!  

Dzień 7 - gdyby nie udało się dnia szóstego, planowałem przełożyć powrót do Santiago, spróbować jeszcze tego dnia i nocnym autobusem dojechać do stolicy i od razu udać się na lotnisko, na samolot na Wyspę Wielkanocną, co nie było konieczne.

Na zdjęciach: pierwsze 12 pochodzi z dnia 24.11, a wśród nich książka rejestracyjna w punkcie kontrolnym CONAFU, w niej moje wpisy (w tym miejscu trzeba się wpisać, gdy chce się dojechać do Ski Center lub wyżej). Dalej akcja górska zakończona na 2406m i wizyta w jaskini lawowej oraz na polach lawowych. Od zdjęcia nr 13 do końca, akcja górska z dnia 25.11, zakończona sukcesem. Zdjęcia głównie przedstawiają wierzchołek i rejon krateru.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2024 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search